W sferze związkowej komunistyczne kierownictwo ostatecznie zagmatwało partię. Ogólny kurs "trzeciego okresu" nastawiony był na równoległe związki zawodowe. Zakładano, że masowy ruch przeleje się ponad starymi organizacjami i że organy RGO (czerwonej opozycji związkowej) staną się komitetami inicjatywnymi walki ekonomicznej. Do realizacji tego planu brakowało drobiazgu - masowego ruchu. W czasie wiosennych wylewów woda obala wiele płotów. Spróbujmy obalić płot -postanowił Łozowski - a może popłyną wiosenne wody!
Reformistyczne związki zawodowe oparły się. Z fabryk partia komunistyczna wyrzuciła się sama. Do polityki związkowej zaczęto potem wprowadzać częściowe poprawki. Nawoływania niezorganizowanych robotników do reformistycznych związków partia komunistyczna odmówiła. Ale wypowiada się także przeciwko występowaniu ze związków zawodowych. Tworząc równoległe organizacje, reaktywowała hasło walki o wpływy wewnątrz reformistycznych związków zawodowych. W całości mechanika ta stanowi idealny autosabotaż.
"Rote Fahne" skarży się, że wielu robotników uważa za bezcelową przynależność do reformistycznych związków. "Po co przywracać do życia ten sklepik?" - oświadczają. I rzeczywiście - po co? Jeśli poważnie walczyć o opanowanie starych związków, to trzeba wzywać niezorganizowanych do wchodzenia w ich skład - właśnie świeże warstwy mogą stworzyć oparcie dla lewego skrzydła. Lecz wtedy nie wolno budować równoległych związków, tj. tworzyć konkurencyjnej agentury do werbowania robotników.
Zalecana z góry polityka wewnątrz reformistycznych związków zawodowych stoi w pełni na wysokości całej pozostałej gmatwaniny. 28 stycznia "Rote Fahne" beształa komunistycznych członków związku metalowców w Dusseldorfie za to, że rzucili oni hasło "bezwzględnej walki przeciwko udziałowi związkowych przywódców" w popieraniu rządu Bruninga. Takie "oportunistyczne" żądania są niedopuszczalne, bowiem zakładają one (!), że reformiści zdolni są do rezygnacji z popierania Bruninga i jego ustaw wyjątkowych. Doprawdy, wygląda to na kiepski żart! "Rote Fahne" uważa, że wystarczy przywódców tych skrzyczeć, lecz niedopuszczalne jest poddawanie ich politycznemu sprawdzianowi przez masy.
Tymczasem teraz właśnie w reformistycznych związkach otworzyło się wyjątkowo sprzyjające pole dla działalności. Jeśli partia socjaldemokratyczna ma jeszcze możliwość oszukiwania robotników polityczną krzątaniną, to przed związkami ślepy zaułek kapitalizmu stoi jak beznadziejna ściana więzienia. 200-300 tysięcy robotników zorganizowanych obecnie w samodzielnych czerwonych związkach, może stać się nieocenionym zaczynem wewnątrz reformistycznych central.
W końcu stycznia obradowała w Berlinie komunistyczna konferencja komitetów zakładowych z całego kraju. "Rote Fahne" publikuje sprawozdanie: "Komitety zakładowe wykuwają czerwony robotniczy front", (2 stycznia). Lecz daremnie szukalibyście informacji o składzie konferencji, o ilości reprezentowanych przedsiębiorstw i robotników. W przeciwieństwie do bolszewizmu, który dokładnie i otwarcie odnotowywał wszelkie zmiany stosunku sił wewnątrz klasy robotniczej, niemieccy stalinowcy, w ślad za rosyjskimi, bawią się w chowanego. Nie chcą się przyznać, że komunistyczne komitety zakładowe stanowią mniej niż 4% wobec 84% socjaldemokratycznych! W tym stosunku znajduje wyraz bilans polityki "trzeciego okresu". A gdy nazwiemy izolację komunistów w zakładach "jednolitym czerwonym frontem", to czy ruszy to sprawę naprzód?
Długotrwały kryzys kapitalizmu przeprowadza wewnątrz proletariatu najbardziej bolesną i najbardziej niebezpieczną linię podziału - między pracującymi i bezrobotnymi. Fakt, że w zakładach panują reformiści, wśród bezrobotnych - komuniści, paraliżuje obie części proletariatu. Zatrudnieni mogą dłużej czekać. Bezrobotni są bardziej niecierpliwi. Teraz ich niecierpliwość ma charakter rewolucyjny. Lecz jeśli partia komunistyczna nie zdoła znaleźć takich form i haseł walki, które - jednocząc zatrudnionych i bezrobotnych - otworzą perspektywę rewolucyjnego wyjścia, niecierpliwość bezrobotnych nieuchronnie skieruje się przeciwko partii komunistycznej.
W 1917 roku, mimo słusznej polityki partii bolszewickiej i szybkiego rozwoju rewolucji, gorzej sytuowane i bardziej niecierpliwe warstwy proletariatu, nawet w Piotrogrodzie, już zaczynały we wrześniu-październiku odwracać wzrok od bolszewików w stronę syndykalistów i anarchistów. Gdyby na czas nie wybuchł październikowy przewrót, rozpad w proletariacie by przyjął ostry charakter i doprowadził do rozkładu rewolucji. W Niemczech nie ma zapotrzebowania na anarchistów - ich miejsce mogą zająć narodowi socjaliści, łączący anarchistyczną demagogię ze świadomie reakcyjnymi celami,
Robotnicy bynajmniej nie są raz na zawsze zabezpieczeni przed wpływem faszystów. Proletariat i drobnomieszczaństwo to naczynia połączone, szczególnie w obecnych warunkach, gdy rezerwowa armia robotników nie może już wytwarzać drobnych handlarzy, roznosicieli i in., a upadające drobnomieszczaństwo - proletariuszy i lumpenproletariat.
Urzędnicy, personel techniczny i administracyjny, pewne warstwy funkcjonariuszy stanowiły w przeszłości jedną z ważniejszych opór socjaldemokracji. Obecnie elementy te przeszły, bądź przechodzą, do narodowych socjalistów. Mogą powlec za sobą, jeśli jeszcze nie zaczęły ciągnąć, warstwę robotniczej arystokracji. Tą drogą narodowy socjalizm wdziera się w proletariat od góry.
Znacznie bardziej niebezpieczna jest jednak możliwość jego wtargnięcia od dołu, poprzez bezrobotnych. Żadna klasa nie może długo żyć bez perspektyw i nadziei. Bezrobotni nie są klasą, lecz jest to już zwarta i trwała warstwa społeczna, daremnie dążąca do wyrwania się z nieznośnych warunków. Jeśli prawdą jest w ogóle, że tylko proletariacka rewolucja może uratować Niemcy od gnicia i rozpadu, to przede wszystkim jest to prawda odnosząca się do milionów bezrobotnych.
Wobec bezsilności partii komunistycznej w fabrykach i związkach zawodowych, liczebny wzrost partii komunistycznej o niczym nie decyduje. W rozchwianym, przeżartym kryzysem i sprzecznościami narodzie skrajnie lewicowa partia może znaleźć nowe dziesiątki tysięcy zwolenników, zwłaszcza jeśli cały jej aparat nastawiony jest na indywidualne łowienie członków w ramach "współzawodnictwa". Rzecz leży w relacji między partią a klasą. Jeden robotnik-komunista wybrany do komitetu zakładowego lub do zarządu związku ma większe znaczenie, niż tysiąc nowych członków nazbieranych tu i tam, którzy dziś wstąpili do partii, żeby jutro ją porzucić.
Ale i indywidualny napływ członków do partii wcale nie będzie się ciągnął bez końca. Jeśli partia komunistyczna będzie nadal odkładała walkę do tego momentu, gdy ostatecznie wyprze reformistów, przekona się o tym, że socjaldemokracja od pewnego momentu przestanie odstępować swe wpływy partii komunistycznej a faszyści zaczną demoralizować bezrobotnych, główny fundament partii komunistycznej. Niewykorzystanie swych sił do zadań wynikających z całej sytuacji nigdy nie uchodzi partii politycznej bezkarnie.
By utorować drogę walce masowej, partia komunistyczna próbuje rozpętywać oddzielne strajki. Jak zawsze, stalinowcy zajmują się samokrytyką: "nie umiemy jeszcze organizować..", - "nie umiemy jeszcze wciągać...", "nie umiemy jeszcze ogarniać...", przy czym "my"- zawsze oznacza "wy". Odradza się świętej pamięci teoria dni marcowych 1921 roku - "elektryzować" proletariat poprzez ofensywne działania mniejszości. Ale robotnicy wcale nie potrzebują, żeby ich "elektryzowano". Chcą, żeby im dać jasną perspektywę i pomoc w stworzeniu przesłanek masowego ruchu.
W swej strajkowej strategii partia komunistyczna jawnie kieruje się poszczególnymi cytatami z Lenina w interpretacji Manuilskiego czy Łozowskiego. Rzeczywiście, były okresy, gdy mienszewicy walczyli ze "strajkowym hazardem" a bolszewicy przeciwnie, stawali na czele każdego nowego strajku, wciągając do ruchu coraz większe masy. Odpowiadało to okresowi przebudzenia się nowych warstw klasy. Taka była taktyka bolszewików w 1905 roku; w czasie wzrostu przemysłowego w latach poprzedzających wojnę; w pierwszych miesiącach rewolucji lutowej.
Lecz w okresie bezpośrednio przedpaździernikowym, począwszy od lipcowego starcia 1917 roku, taktyka bolszewików miała inny charakter - powstrzymywali oni przed strajkami, hamowali je, bowiem każdy większy strajk miał tendencję do przemieniania się w decydującą walkę a polityczne przesłanki jeszcze do tego nie dojrzały.
Ale w tychże miesiącach bolszewicy nadal stawali na czele wszystkich strajków, do których dochodziło, mimo swych ostrzeżeń, przede wszystkim w bardziej zacofanych gałęziach przemysłu (przemysł tekstylny, skórzany i in.).
O ile w jednych warunkach bolszewicy śmiało rozpętywali strajki w interesie rewolucji, to w innych warunkach przeciwnie, w interesie rewolucji powstrzymywali przed strajkami. W tej kwestii, jak i w innych, nie ma gotowej recepty. Ale taktyka strajkowa bolszewików w każdym okresie zawsze stanowiła element ogólnej strategii i dla przodujących robotników zawsze był jasny związek poszczególnego z ogólnym.
Jak przedstawia się teraz sprawa w Niemczech? Robotnicy mający zatrudnienie nie sprzeciwiają się obniżaniu zarobków dlatego, że boją się bezrobotnych. Nic dziwnego - przy kilku milionach bezrobotnych zwykła związkowa walka strajkowa jest, rzecz oczywista, beznadziejna. Jest w dwójnasób beznadziejna przy politycznym antagonizmie między zatrudnionymi a bezrobotnymi. Nie wyklucza to odrębnych strajków, szczególnie w bardziej zacofanych, mniej scentralizowanych gałęziach przemysłu. Lecz właśnie robotnicy najważniejszych gałęzi przemysłu w takiej sytuacji przejawiają skłonność do przysłuchiwania się głosom reformistycznych przywódców. Próby partii komunistycznej rozpętania walki strajkowej, nie zmieniając ogólnej sytuacji w proletariacie, prowadzą jedynie do drobnych operacji partyzanckich, które, nawet w razie sukcesu, nie znajdują kontynuacji.
Jak opowiadają komunistyczni robotnicy (patrz choćby "Der Rote Aufbau"), w zakładach wiele mówi się o tym, że oddzielne strajki nie mają teraz sensu, że tylko strajk powszechny mógłby wyprowadzić robotników z niedoli. "Strajk powszechny" oznacza tu - perspektywa walki. Robotnicy tym mniej mogą czerpać natchnienie z oddzielnych strajków, że przychodzi im mieć do czynienia bezpośrednio z władzą państwową - monopolistyczny kapitał rozmawia z robotnikami językiem ustaw wyjątkowych Brüninga .[1]]
U zarania ruchu robotniczego, w celu wciągnięcia robotników do strajku, agitatorzy nierzadko powstrzymywali się od rozwijania rewolucyjnych i socjalistycznych perspektyw, by robotników nie odstraszyć. Teraz sytuacja ma wręcz odwrotny charakter. Dominujące warstwy niemieckich robotników mogą zdecydować się na obronną walkę ekonomiczną tylko w tym przypadku, jeśli jasna jest dla nich ogólna perspektywa dalszej walki. Tej perspektywy w kierownictwie komunistycznym nie czują.
Na temat taktyki dni marcowych 1921 roku w Niemczech ("elektryzować" mniejszość proletariatu, zamiast walki o jego większość) autor tych słów mówił na II Kongresie; "Gdy przytłaczająca większość klasy robotniczej nie zdaje sobie sprawy z ruchu, nie sympatyzuje z nim lub wątpi w jego sukces, mniejszość natomiast rwie się naprzód i w sposób mechaniczny chce zapędzić robotników do strajku, wówczas ta niecierpliwa mniejszość może, w osobie partii, wejść we wrogie starcie z klasą robotniczą i rozbić sobie głowę".
Znaczy - zrezygnować z walki strajkowej? Nie, nie rezygnować - lecz stworzyć dla niej niezbędne polityczne i organizacyjne przesłanki. Jedną z nich jest odbudowanie jedności organizacji zawodowych. Reformistyczna biurokracja, rzecz jasna, nie chce tego. Rozłam zabezpieczał jej dotąd sytuację, że lepiej nie trzeba. Lecz bezpośrednie zagrożenie faszyzmem zmienia w związkach sytuację ku niewygodzie biurokracji. Trend do jedności narasta. Niechże klika Leiparta spróbuje w obecnych warunkach odmówić odbudowy jedności - od razu podwoi to lub potroi komunistyczne wpływy w związkach. Jeśli do zjednoczenia dojdzie, tym lepiej - przed komunistami otworzy się szerokie pole do pracy. Trzeba nie półśrodków - a śmiałego zwrotu!
Bez szerokiej kampanii przeciwko drożyźnie, o krótszy tydzień roboczy, przeciwko ucinaniu zarobków; bez wciągnięcia bezrobotnych do tej walki ręka w rękę z zatrudnionymi; bez pomyślnego zastosowania polityki jednolitofrontowej - improwizowane drobne strajki nie wyprowadzą ruchu na szeroką drogę.
* * *
Lewicowi socjaldemokraci gadają, że istnieje konieczność "w razie dojścia do władzy faszystów", uciec się do strajku powszechnego. Zapewne i sam Leipart chełpi się takimi pogróżkami w czterech ścianach. W związku z tym "Rote Fahne" mówi o luksemburgizmie. Jest to oszczerstwo na wielką rewolucjonistkę. Jeśli nawet Róża Luksemburg przeceniała samodzielne znaczenie strajku powszechnego w kwestii władzy, to bardzo dobrze rozumiała, że strajku powszechnego nie wolno wywoływać woluntarystycznie, że przygotowuje go cały poprzedzający bieg ruchu robotniczego, polityka partii i związków zawodowych. Natomiast w ustach lewicowych socjaldemokratów strajk masowy - to najprędzej krzepiący mit, wznoszący się nad opłakania godną rzeczywistością.
Francuscy socjaldemokraci przez wiele lat obiecywali uciec się do strajku powszechnego w razie wojny. Kongres w Bazylei w 1912 r. obiecywał nawet sięgnąć po rewolucyjne powstanie. Ale groźba strajku powszechnego, jak i powstania, miała w tych przypadkach charakter teatralnego gromu. Nie chodzi tu wcale o przeciwstawienie strajku i powstania, a o nieżyciowy, formalny, werbalny stosunek do strajku, jak i do powstania. Reformista uzbrojony w abstrakcję rewolucji - taki w ogóle był typ bebelowskiego socjaldemokraty przed wojną. Powojenny reformista, potrząsający groźbą strajku powszechnego, to już żywa karykatura.
Komunistyczne kierownictwo odnosi się do strajku powszechnego, rzecz jasna, bardzo rzetelnie. Lecz i w tej kwestii nie ma jasności. A jasność jest potrzebna. Strajk powszechny jest bardzo ważnym środkiem walki lecz nie uniwersalnym. Bywają sytuacje, w których strajk powszechny może bardziej osłabić robotników, niż ich bezpośredniego wroga. Strajk winien być ważnym elementem strategicznej kalkulacji a nie panaceum, w którym tonie cała strategia.
Mówiąc ogólnie, strajk powszechny jest narzędziem walki słabszego z silniejszym, czy też, dokładniej, tego, kto na początku walki czuje się słabszym - z tym, kogo uważa za silniejszego: jeśli sam nie mogę korzystać z ważnego narzędzia, to spróbuję przeszkodzić w korzystaniu zeń przeciwnikowi; jeśli nie mogę strzelać z armat, to zdejmę z nich przynajmniej zamki. Taka jest "idea" strajku powszechnego.
Strajk powszechny był zawsze narzędziem walki z istniejącą władzą państwową, dysponującą koleją, telegrafem, siłami wojskowo-policyjnymi itp. Paraliżując aparat gospodarczy, strajk powszechny albo "straszył" władzę, albo tworzył przesłanki dla rewolucyjnego rozwiązania kwestii władzy.
Strajk powszechny okazuje się szczególnie skutecznym sposobem walki w warunkach, gdzie masy pracujące jednoczy tylko rewolucyjny gniew lecz pozbawione są one bojowych organizacji i sztabów, i nie mogą z góry ani uwzględnić stosunku sił, ani wypracować planu operacji. I tak, można sobie wyobrazić, że antyfaszystowska rewolucja we Włoszech, zaczynając się od tych czy innych pojedynczych starć, nieuchronnie przejdzie przez stadium strajku powszechnego. Tylko dzięki temu zatomizowany obecnie proletariat Włoch znów poczuje się jedną klasą i zmierzy siłę oporu wroga, którego ma obalić.
Przy pomocy strajku powszechnego walczyć z faszyzmem w Niemczech należałoby tylko w tym przypadku, gdyby faszyzm był już u władzy i mocno opanował aparat państwowy. Lecz jeśli chodzi o to, by udaremnić próbę faszystów zdobycia władzy, to hasło strajku powszechnego już z góry okazuje się pustosłowiem.
W czasie ofensywy Korniłowa na Piotrogród ani bolszewicy, ani Rady jako całość, nie zamierzali ogłaszać strajku powszechnego. Na kolei walczono o to, by robotnicy i kolejarze przewozili rewolucyjne wojska i zatrzymywali korniłowowskie eszelony. Fabryki stawały tylko dlatego, że robotnicy musieli iść na front. Zakłady pracujące na rzecz rewolucyjnego frontu pracowały ze zdwojoną energią.
W czasie październikowego przewrotu także nie było mowy o strajku powszechnym. Fabryki i pułki już w przededniu przewrotu w przytłaczającej swej większości podporządkowały się kierownictwu bolszewickiej Rady. Wezwanie fabryk do strajku oznaczałoby w tych warunkach osłabienie siebie a nie przeciwnika. Na kolei robotnicy starali się pomóc powstaniu; urzędnicy, pod pozorem neutralności, pomagali kontrrewolucji. Strajk powszechny transportu nie miał sensu - o sprawie decydowała przewaga robotników nad urzędnikami.
Jeśli w Niemczech walka wybuchnie z oddzielnych starć wywołanych prowokacją faszystów, to wątpliwe, czy wezwanie do strajku powszechnego będzie odpowiadało sytuacji. Strajk powszechny oznaczałby przede wszystkim odcięcie miasta od miasta, dzielnicy od dzielnicy i nawet fabryki od fabryki. Bezrobotnych robotników trudniej znaleźć i zebrać. W tych warunkach faszyści, którym nie brakuje sztabów, mogą zdobyć dzięki scentralizowanemu kierownictwu pewną przewagę. Co prawda, ich masy są na tyle zatomizowane, że i w tej sytuacji zamach faszystów może zostać odparty. Ale to już inna strona sprawy.
Problem komunikacji kolejowej winien być na przykład rozpatrywany nie z punktu widzenia "prestiżu" strajku powszechnego, który wymaga, by strajkowali wszyscy, a z punktu widzenia bojowej celowości - komu i przeciwko komu szlaki komunikacyjne będą służyły w czasie konfliktu?
Przygotować się więc trzeba nie do strajku powszechnego, lecz do odparcia faszyzmu. To oznacza - tworzenie wszędzie baz oporu, oddziałów uderzeniowych, rezerw, lokalnych sztabów i ośrodków kierowania, dobrze funkcjonującej łączności, najprostszych planów mobilizacji.
To, co zrobiły lokalne organizacje w prowincjonalnym zakątku, w Bruchsalu czy Klingenthalu, gdzie komuniści wraz z SAP i związkami zawodowymi, przy bojkocie ze strony reformistycznej góry, stworzyli organizację obrony - nie bacząc na skromne rozmiary, jest wzorem dla całego kraju. O, wielcy wodzowie - chciałoby się stąd krzyknąć - o, po siedmiokroć mądrzy stratedzy, uczcie się od robotników Bruchsalu i Klingenthalu!
Niemiecka klasa robotnicza dysponuje potężnymi politycznymi, gospodarczymi i sportowymi organizacjami. Na tym też i polega różnica między "reżimem Brüninga" a "reżimem Hitlera". Nie ma w tym zasługi Brüninga - biurokratyczna słabość nie jest zasługą. Trzeba jednak widzieć to, co jest. Główny, podstawowy, kapitalny fakt polega na tym, że klasa robotnicza stoi dziś jeszcze zbrojna we wszystkie swe organizacje. Jeśli jest słaba, to tylko dlatego, że jej zorganizowana siła znajduje niewłaściwe zastosowanie. Lecz wystarczy przenieść na cały kraj doświadczenie Bruchsalu i Klingenthalu, a Niemcy będą wyglądały inaczej. Wobec faszystów klasa robotnicza może w tych warunkach zastosować znacznie bardziej skuteczne i bezpośrednie sposoby walki, niż strajk powszechny. Lecz gdyby zbiegiem okoliczności zaistniała by jednak konieczność sięgnięcia do strajku powszechnego (taka konieczność mogłaby być spowodowana określonym stosunkiem wzajemnym między faszystami a organami państwowymi), to system komitetów obrony na bazie jednolitego frontu mógłby przeprowadzić strajk masowy, mając z góry zapewniony sukces.
Na tym etapie walka by się nie zatrzymała. Czym bowiem jest w istocie bruchsalska, czy klingenthalska organizacja obrony? Trzeba umieć w małym widzieć wielkie - jest to lokalna rada delegatów robotniczych. Sama siebie tak nie nazywa i do tego się nie poczuwa, chodzi bowiem o niewielki prowincjonalny zakątek. Ilość i tu określa jakość. Przenieście to doświadczenie na Berlin - a otrzymacie berlińską radę delegatów robotniczych!
[11] Niektórzy ultralewicowcy (na przykład włoska grupa bordigistów) uważają, że jednolity front dopuszczalny jest tylko w walce ekonomicznej. Próba oddzielenia walki ekonomicznej od politycznej jest w naszej epoce mniej realna, niż kiedykolwiek przedtem. Przykład Niemiec, gdzie unieważnia się umowy zbiorowe i zmniejsza zarobki robotników drogą dekretów rządowych, winien był przekonać do tej prawdy nawet małe dzieci.