Była socjaldemokratka Torchors (Düsseldorf), która przeszła do partii komunistycznej, w oficjalnym referacie występowała w imieniu partii w połowie stycznia we Frankfurcie: "Socjaldemokratyczni przywódcy są już wystarczająco zdemaskowani i jest marnowaniem energii manewrowanie w ich kierunku z jednością na górze". Cytujemy za frankfurcką komunistyczną gazetą, która ogromnie chwali referat. "Socjaldemokratyczni przywódcy są już wystarczająco zdemaskowani i manewrowanie w ich kierunku z jednością na górze to marnowanie energii". Cytujemy za frankfurcką komunistyczną gazetą, która ogromnie chwali referat. "Socjaldemokratyczni przywódcy są już wystarczająco zdemaskowani". Wystarczająco - dla referującej, która przeszła od socjaldemokracji do komunistów (co, rzecz jasna, czyni jej honor), lecz niewystarczająco dla milionów robotników, którzy głosują za socjaldemokracją i cierpliwie znoszą biurokrację związków zawodowych.
Po cóż jednak odwoływać się do jednego referatu. W ostatniej - jaka do mnie dotarła - odezwie "Rote Fane" (28 stycznia) znów się dowodzi, że jednolity front można zbudować tylko przeciwko socjaldemokratycznym przywódcom i bez nich. Dowód: "nie uwierzy im nikt z tych, którzy przeżyli i doświadczyli poczynań tych "wodzów" w ciągu ostatnich 18 lat". A co z tymi - zapytamy - którzy uczestniczą w polityce mniej niż 18 lat a nawet 18 miesięcy ? Od początku wojny wzrosło kilka politycznych pokoleń, które winny przerobić doświadczenie starszego pokolenia, choćby i w skróconej formie. "Chodzi akurat o to - uczył Lenin ultralewicowców - by nie przyjąć tego, co jest dla nas przeżytkiem, za to, co jest przeżytkiem dla klasy, co jest przeżytkiem dla mas".
Ale i starsze socjaldemokratyczne pokolenie, mające osiemnastoletnie doświadczenie, wcale nie zerwało z tymi przywódcami. Przeciwnie, akurat wśród socjaldemokratów pozostało wielu "starych" związanych z partią ogromnymi tradycjami. Smutne to, rzecz jasna, że masy tak wolno się uczą. Lecz jest w tym dużo winy komunistycznych "pedagogów", którzy nie potrafili poglądowo ujawnić zbrodniczej natury reformizmu. W każdym razie trzeba wykorzystać nową sytuację, gdy uwaga mas jest skrajnie napięta na skutek śmiertelnego niebezpieczeństwa, by poddać reformistów nowej, być może tym razem decydującej próbie.
Niczego nie ukrywając i nie łagodząc naszego zdania o socjaldemokratycznych przywódcach, możemy i powinniśmy powiedzieć socjaldemokratycznym robotnikom: "Skoro wy, z jednej strony, zgadzacie się walczyć razem z nami a z drugiej, wciąż jeszcze nie chcecie zerwać z waszymi przywódcami, to proponujemy wam - zmuście ich do podjęcia wspólnie z nami walki o takie to a takie praktyczne zadania, taką to a taką drogą - jeśli chodzi o nas, komunistów, to jesteśmy gotowi". Cóż może być prostszego, jaśniejszego, bardziej przekonującego, niż to ?
W tym też właśnie sensie pisałem - ze świadomym zamiarem wywołania szerszego przerażenia czy udanego oburzenia tępaków i szarlatanów - że w walce z faszyzmem gotowi jesteśmy zawrzeć praktyczne bojowe porozumienia z diabłem, jego babcią, nawet z Noskem i Zörgiebelem [4] .
Swe nieżyciowe stanowisko oficjalna partia sama podważa na każdym kroku. W wezwaniach do "czerwonego jednolitego frontu" (z samą sobą) niezmiennie wysuwa żądania "nieograniczonej swobody proletariackich demonstracji, zebrań, stowarzyszeń i prasy". Jest to hasło całkiem słuszne. Lecz jako, że partia komunistyczna mówi o proletariackich, a nie tylko o komunistycznych, gazetach, zebraniach itd., to w rzeczywistości rzuca ona hasło jednolitego frontu z tą samą socjaldemokracją, która wydaje robotnicze gazety, zwołuje zebrania itd. Rzucanie politycznych haseł, które same w sobie zawierają ideę jednolitego frontu z socjaldemokracją i odmawianie praktycznych porozumień dla walki o realizację tych haseł - to szczyt bezmyślności.
Münzenberg, w którym "linia generalna" walczy z ograniczonym zdrowym rozsądkiem, pisał w listopadzie ("Der Rote Aufbau"): "To prawda, że narodowy socjalizm jest najbardziej reakcyjnym, najbardziej szowinistycznym i najbardziej bestialskim skrzydłem faszystowskiego ruchu w Niemczech, i że wszystkie rzeczywiście lewicowe kręgi(!) są najbardziej zainteresowane w tym, by przeszkodzić wzrostowi wpływów i potęgi tego skrzydła niemieckiego faszyzmu". Jeśli partia Hitlera jest "najbardziej reakcyjnym, najbardziej bestialskim" skrzydłem, to rząd Brüninga jest przynajmniej mniej bestialski i mniej reakcyjny. Munzenberg dochodzi tu, skradając się, do teorii "mniejszego zła". By uratować pozory pobożności, Münzenberg rozróżnia rozmaite gatunki faszyzmu - lekki, średni i mocny - tak jakby chodziło o turecki tytoń. Lecz jeśli wszystkie te "lewicowe kręgi" (a jak one mają na imię?) zainteresowane są w zwycięstwie nad faszyzmem, to czy nie należy te "lewicowe kręgi" poddać praktycznej próbie?
Czyż nie jest jasne, że za dyplomatyczną i dwuznaczną propozycję Breitscheida trzeba było natychmiast uchwycić się obiema rękami, prezentując ze swej strony konkretny, dobrze opracowany praktyczny program wspólnej walki z faszyzmem i zażądać wspólnej narady obu partyjnych kierownictw z udziałem zarządu wolnych związków zawodowych? Jednocześnie trzeba było tenże program energicznie pchnąć w doły, na wszystkie piętra obu partii i w masy. Rozmowy powinny były toczyć się na oczach całego narodu - prasa winna była zdawać z nich codzienne sprawozdanie, bez przesady i bzdurnych zmyśleń. Na robotników, taka rzeczowa, trafiająca do celu, agitacja działa bez porównania mocniej, niż nieustanny pisk na temat "socjalfaszyzmu". Przy takim postawieniu sprawy socjaldemokracja nie mogłaby ani dnia chować się za kartonową dekoracją "żelaznego frontu".
Przeczytajcie "Dziecięcą chorobę lewicowości" - jest to obecnie najbardziej aktualna książka. Właśnie w związku z takiego rodzaju sytuacjami, jak teraz w Niemczech, Lenin mówi - cytujemy dosłownie - o "bezwarunkowej konieczności dla awangardy proletariatu, dla jego świadomej części, dla partii komunistycznej, uciekania się do lawirowania, ugodowości, kompromisów z różnymi grupami proletariuszy, z różnymi partiami robotników i drobnych wytwórców. Wszystko polega na tym, by umieć stosować tę taktykę w celu podnoszenia, a nie obniżania ogólnego poziomu proletariackiej świadomości, rewolucyjności, zdolności do walki i zwycięstwa".
A jak postępuje partia komunistyczna? Poprzez swoje gazety powtarza dzień w dzień, że dla niej do przyjęcia jest tylko taki "front jednolity, który będzie skierowany przeciwko Brüningowi, Severingowi, Leipartowi, Hitlerowi i im podobnym". W obliczu proletariackiego powstania - słów brakuje! - między Brüningiem, Severingiem, Leipartem i Hitlerem nie będzie różnicy. Przeciwko październikowemu powstaniu bolszewików eserowcy i mienszewicy zjednoczyli się z kadetami i korniłowcami, Kiereński prowadził na Piotrogród czarnosecinnego kozackiego generała Krasnowa, mieńszewicy popierali Korniłowa i Krasnowa, eserowcy zorganizowali powstanie junkrów pod kierownictwem monarchistycznego oficerstwa.
Lecz nie oznacza to bynajmniej, że Brüning, Severing, Leipart i Hitler zawsze i we wszelkich okolicznościach należą do jednego obozu. Teraz ich interesy są rozbieżne. Dla socjaldemokracji w danym momencie problem polega nie tyle na obronie podstaw społeczeństwa kapitalistycznego przed rewolucją proletariacką, ile na obronie półparlamentarnego systemu burżuazyjnego przed faszyzmem. Rezygnacja z wykorzystania tego antagonizmu byłaby największą głupotą.
"Prowadzić wojnę o obalenie międzynarodowej burżuazji... - pisał Lenin w swej "Dziecięcej chorobie..." i z góry rezygnować przy tym z lawirowania, z wykorzystania sprzeczności interesów (choćby chwilowo) między wrogami, z porozumień i kompromisów z możliwymi (choćby i chwilowymi, chwiejnymi i względnymi) sojusznikami, czyż nie jest to rzecz bezgranicznie śmieszna?". Znów cytujemy dosłownie - podkreślone przez nas w nawiasach słowa należą do Lenina.
I dalej: "Zwyciężyć potężniejszego przeciwnika można jedynie przy największym natężeniu sił i przy koniecznym, najstaranniejszym, troskliwym i ostrożnym, umiejętnym wykorzystaniu każdego, choćby i najmniejszego "pęknięcia" między wrogami". Cóż jednak kierowani przez Manuilskiego Thälmann i Remmele? Pęknięcie między socjaldemokracją a faszyzmem - i to takie pęknięcie! - ze wszystkich sił starają się zacementować teorią socjalfaszyzmu i praktyką sabotażu jednolitego frontu.
Lenin wymagał wykorzystania każdej "możliwości pozyskania dla siebie masowego sojusznika, choćby nawet chwilowego, chwiejnego, nietrwałego, niepewnego, umownego. Kto tego nie zrozumiał - powiada - ten nie pojął ni grama w marksizmie i we współczesnym socjalizmie naukowym w ogóle". Słuchajcie, prorocy nowej stalinowskiej szkoły - tu jasno i wyraźnie powiedziano, że nie pojęliście ani grama w marksizmie. Do was to Lenin powiedział: kwitujcie odbiór!
Lecz bez zwycięstwa nad socjaldemokracją - protestują stalinowcy - nie może być zwycięstwa nad faszyzmem. Czy to prawda? W pewnym sensie prawda. Lecz i odwrotna teoria jest słuszna - bez zwycięstwa nad włoskim faszyzmem nie jest możliwe zwycięstwo nad włoską socjaldemokracją. I faszyzm i socjaldemokracja są narzędziami burżuazji. Dokąd będzie panować kapitał, w różnych kombinacjach będzie istnieć i socjaldemokracja i faszyzm. Wszystkie problemy sprowadzają się więc do jednego mianownika - proletariat musi obalić system burżuazyjny.
Lecz właśnie teraz, gdy system ten w Niemczech się chwieje, w jego obronie staje faszyzm. Żeby obalić tego obrońcę, trzeba, mówią nam, najpierw skończyć z socjaldemokracją... I tak drętwy schematyzm wprowadza nas w błędne koło. Wyjście zeń wyobrażalne jest tylko w sposób czynny. Charakter działań określa nie zabawa z abstrakcyjnymi kategoriami, lecz realna relacja wzajemna żywych sił historycznych. Nie - drążą funkcjonariusze - "najpierw" zlikwidujemy socjaldemokrację. W jaki sposób? Po prostu - wydając organizacjom partyjnym rozporządzenie zwerbowania w jakimś terminie stu tysięcy nowych członków. Goła propaganda zamiast politycznej walki, kancelaryjny plan zamiast dialektycznej strategii. A jeśli realny rozwój walki klasowej już dziś postawił problem faszyzmu przed klasą robotniczą jako problem życia lub śmierci? To wtedy trzeba odwrócić klasę robotniczą plecami do zadania, uśpić ją, przekonać, że zadanie walki z faszyzmem to rzecz drugorzędna, że zadanie to poczeka, że problem sam się rozwiąże, że faszyzm już w istocie panuje, że Hitler nie wniesie nic nowego, że Hitlera bać się nie trzeba, że Hitler tylko utoruje drogę dla komunistów.
Może to przesada? Nie, jest to prawdziwa, niewątpliwie dominująca idea przywódców partii komunistycznej. Nie zawsze doprowadzają ją do końca. Przy spotkaniu z masami nierzadko sami się dystansują od powyższych stwierdzeń, splatając w jedno różne stanowiska, bałamucąc siebie i robotników. Lecz we wszystkich tych przypadkach, gdzie próbują związać koniec z końcem - wychodną z nieuchronności zwycięstwa faszyzmu.
14 października ubiegłego roku Remmele, jeden z trzech oficjalnych przywódców partii, mówił w Reichstagu; "Pan Brüning powiedział to bardzo jasno: gdy oni (faszyści) znajdą się u władzy, to jedność frontu proletariatu stanie się faktem i zmiecie wszystko" (burzliwe oklaski komunistów). To, że Brüning straszy taką perspektywą burżuazję i socjaldemokrację, jest zrozumiałe - broni on swej władzy. To, że Remmele pociesza taką perspektywą robotników - jest rzeczą haniebną. Przygotowuje on rządy Hitlera, bowiem cała ta perspektywa jest z gruntu fałszywa i świadczy o pełnym niezrozumieniu psychologii mas i dialektyki rewolucyjnej walki. Jeśli proletariat Niemiec, na oczach którego otwarcie rozgrywają się te wydarzenia, dopuści faszystów do władzy, a więc wykaże zabójczą ślepotę i bierność - to zdecydowanie nie ma żadnych podstaw, by liczyć na to, że po dojściu faszystów do władzy, tenże proletariat od razu zrzuci z siebie bierność i "wszystko zmiecie". W każdym razie we Włoszech tego nie widzieliśmy. Remmele rozumuje całkowicie w duchu francuskich drobnomieszczańskich frazesowiczów XIX wieku, którzy wykazywali absolutną niezdolność do prowadzenia za sobą mas, lecz za to byli mocno przekonani o tym, że gdy Ludwik Bonaparte dosiądzie republiki, lud natychmiast zerwie się do ich obrony i "wszystko zmiecie". Tymczasem naród, który dopuścił aferzystę Ludwika Bonapartego do władzy, oczywiście okazał się niezdolny do zmiecenia go po tym. Potrzebne były do tego nowe wielkie wydarzenia, historyczne wstrząsy, z wojną włącznie.
Jednolity front proletariatu jest dla Remmelego realny, jak słyszeliśmy, jedynie po dojściu do władzy Hitlera. Czyż może być bardziej żałosne przyznanie się do własnego bankructwa? Jako że my - Remmele i s-ka - niezdolni jesteśmy zjednoczyć proletariat, to obarczamy tym zadaniem Hitlera. A kiedy on zjednoczy już proletariat, wtedy pokażemy, co jesteśmy warci. Potem następuje chełpliwe oświadczenie: "Jesteśmy zwycięzcami dnia jutrzejszego i nie istnieje już problem, kto kogo rozbije. Ten problem został już rozwiązany (oklaski komunistów). Pozostaje tylko kwestia, w którym momencie obalimy burżuazję". O, właśnie! Rosjanie mawiają w takim przypadku: trafił palcem w niebo! Jesteśmy zwycięzcami dnia jutrzejszego! Brakuje nam do tego tylko jednolitego frontu. Da go nam jutro Hitler, gdy dojdzie do władzy. A więc zwycięzcą dnia jutrzejszego będzie jednak nie Remmele a Hitler. Lecz wtedy zadajcie sobie trud zakonotować na nosie - chwila zwycięstwa komunistów nastanie nie prędko.
Remmele sam czuje, że jego optymizm kuleje na lewą nogę i próbuje ją wzmocnić. "Panowie faszyści nie są dla nas straszni, szybciej pójdą na straty, niż każdy inny rząd ("całkiem słusznie" - ze strony komunistów)". I w charakterze dowodu: faszyści chcą papierowo-pieniężnej inflacji a to - śmierć dla mas ludowych, z czego wynika, że wszystko pójdzie tak, że nie trzeba lepiej. I w ten sposób werbalna inflacja Remmelego sprowadza na manowce niemieckich robotników.
Mamy tu wystąpienie programowe oficjalnego przywódcy partii wydane w ogromnej ilości egzemplarzy i służące celom komunistycznego werbunku - na końcu wystąpienia wydrukowano gotowy formularz wstąpienia do partii. I to właśnie programowe wystąpienie w pełni i całkowicie opiera się na kapitulacji przed faszyzmem. "My się nie boimy" dojścia do władzy Hitlera. Lecz to właśnie jest przenicowaną formą tchórzostwa. "My" nie uważamy, iż jesteśmy w stanie przeszkodzić Hitlerowi w dojściu do władzy; gorzej - my, biurokraci, jesteśmy tak zbutwiali, że nie śmiemy poważnie myśleć o walce z Hitlerem. Dlatego "my się nie boimy". Czego się nie boicie - walki z Hitlerem? Nie, oni się nie boją... zwycięstwa Hitlera. Nie boją się uchylania od walki. Nie boją się przyznać do własnego tchórzostwa. Hańba, po trzykroć hańba!
W jednej ze swych poprzednich broszur pisałem, że stalinowska biurokracja zamierza podrzucić Hitlerowi pułapkę... w postaci władzy państwowej. Komunistyczni pismacy, przeskakujący od Münzenberga do Ulsteina i od Maussa do Münzenberga, natychmiast oświadczyli: Trocki szkaluje partię komunistyczną". Czyż to nie jasne - z wrogości do komunizmu, z nienawiści do niemieckiego proletariatu, z gorącego pragnienia uratowania niemieckiego kapitalizmu - Trocki przypisuje stalinowskiej biurokracji plan kapitulacji. A ja tylko krótko zreferowałem programowe wystąpienie Remmelego i teoretyczny artykuł Thälmanna. Gdzie tu szkalowanie?
I Thälmann i Remmele pozostają przy tym absolutnie wierni stalinowskiej ewangelii. Przypomnimy raz jeszcze, czego uczył Stalin jesienią 1925 roku, gdy w Niemczech wszystko stało tak jak i teraz na ostrzu noża: "Czy komuniści powinni dążyć (na danym etapie) - pisał Stalin do Zinowjewa i Bucharina - do zdobycia władzy bez socjaldemokracji, czy już do tego dojrzeli - w tym tkwi, moim zdaniem -problem... Jeśli teraz w Niemczech władza, że tak powiem, upadnie, a komuniści ją pochwycą - z hukiem się zawalą. To " -w najlepszym" przypadku. W gorszym - rozbiją ich w drzazgi i odrzucą do tyłu... Oczywiście, faszyści nie drzemią, lecz dla nas wygodniej, żeby faszyści napadli pierwsi - to zjednoczy całą klasę robotniczą wokół komunistów... Moim zdaniem, Niemców trzeba powstrzymywać a nie pobudzać".
W swej broszurze o "Strajku masowym" Langner pisze: "Twierdzenie (Brandlera), że walka w październiku (1925) przyniosłaby "ostateczną klęskę", jest niczym innym, jak próbą podretuszowania oportunistycznych błędów i oportunistycznej kapitulacji bez walki". (str.101). Całkiem słusznie. Ale któż to był inicjatorem "kapitulacji bez walki"? Kto "powstrzymywał" zamiast "pobudzać"? W 1951 roku Stalin jedynie rozwinął swą formułę 1925 roku - niech sobie faszyści biorą władzę i tym utorują nam drogę. Oczywiście, znacznie bezpieczniej jest napadać na Brandlera, niż na Stalina - Langnerzy dobrze to wiedzą...
Co prawda, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy - nie bez wpływu zdecydowanych protestów z lewicy - nastąpiła określona zmiana - partia komunistyczna nie mówi już więcej o tym, że Hitler powinien objąć władzę, by szybko się wyczerpać; napiera ona teraz na drugą stronę problemu - nie wolno odkładać walki z faszyzmem do czasu dojścia Hitlera do władzy; walkę należy prowadzić teraz, podnosząc robotników przeciwko dekretom Brüninga, rozszerzając i pogłębiając walkę na arenie ekonomicznej i politycznej. Jest to całkiem słuszne. Wszystko, co w tych ramach mówią przedstawiciele partii komunistycznej, jest bezsporne. Nie ma tu między nami rozbieżności. Pozostaje jednak wciąż główny problem - jak od słów przejść do czynu?
Przytłaczająca większość członków partii i znaczna część aparatu - nie mamy co do tego żadnych wątpliwości - szczerze chce walki. Ale trzeba spojrzeć otwarcie w oczy rzeczywistości - walki tej nie ma, na walkę nic nie wskazuje. Dekrety Brüninga przeszły bezkarnie. Bożonarodzeniowy rozejm nie został naruszony. Polityka częściowych improwizowanych strajków, sądząc ze sprawozdań samej partii komunistycznej, dotąd poważnego sukcesu nie przyniosła. Robotnicy to widzą. Samym krzykiem przekonać ich nie sposób.
Odpowiedzialność za bierność mas partia składa na socjaldemokrację. Ale przecież nie jesteśmy historykami a rewolucyjnymi politykami. Nie chodzi o badania historyczne a o drogi wyjścia.
SAP, która w pierwszym okresie swego istnienia problem walki z faszyzmem stawiała (szczególnie w artykułach Rosenfelda i Seidewitza) formalnie, oddalając kontruderzenie na moment dojścia do władzy Hitlera, zrobiła pewien krok naprzód. Jej prasa żąda teraz rozpoczęcia odpierania faszyzmu natychmiast, podnosząc robotników przeciwko głodowi i policyjnemu uciskowi. Chętnie przyznajemy, że zmiana stanowiska SAP nastąpiła pod wpływem komunistycznej krytyki - jedno z zadań komunizmu na tym też i polega, by krytyką połowiczności centryzmu popychać go naprzód. Lecz tylko to nie wystarczy - trzeba politycznie wykorzystać owoce własnej krytyki, proponując SAP przejście od słów do czynów. Trzeba poddać SAP otwartej i jasnej praktycznej próbie - nie drogą objaśniania poszczególnych cytatów (to za mało), lecz poprzez propozycję umowy co do określonych praktycznych sposobów odpierania faszyzmu. Jeśli SAP ujawni swe bankructwo, tym bardziej podniesie się autorytet KP, tym szybciej zostanie zlikwidowana przejściowa partia. Czegóż się bać?
Nie jest jednak prawdą, że SAP nie chce poważnej walki. Są w niej różne tendencje. Obecnie, jako iż rzecz sprowadza się do abstrakcyjnej propagandy o jednolitym froncie, wewnętrzne sprzeczności - drzemią. Po przystąpieniu do walki , wypłyną na powierzchnię. Wygrać na tym może tylko partia komunistyczna.
Ale pozostaje jeszcze główny problem - SD, Jeśli odrzuci praktyczne propozycje przyjęte przez SAP, stworzy to nową sytuację. Centryści, którzy chcieliby stać pośrodku, między KP i SD uskarżać się na jedną i drugą, i umacniać się kosztem obu (taką filozofię rozwija Urbahns), od razu zawiśliby w powietrzu, bo wyszłoby na jaw, że rewolucyjną walkę sabotuje właśnie SD. Czyż nie jest to poważna korzyść? Robotnicy z SAP zdecydowanie zwróciliby od tej chwili spojrzenia w stronę KP.
Ale odmowa Wellsa i S-ki przyjęcia programu działania, na który zgodziła się SAP, nie przeszłaby bezkarnie i dla socjaldemokracji. "Vorwarts" od razu by stracił możność uskarżania się na bierność KP. Ciągoty socjaldemokratycznych robotników do jednolitego frontu od razu by wzrosły a to byłoby równoznaczne z ciążeniem ku KP. Czy nie jest to jasne?
Na każdym z tych etapów i zwrotów KP odkrywałaby nowe możliwości. W miejsce monotonnego powtarzania jednych i tych samych gotowych formuł przed jednym i tym samym audytorium, uzyskałaby ona możliwość uruchamiania nowych warstw, uczenia ich w oparciu o własne doświadczenie, hartowania i umacniania w klasie robotniczej swej hegemonii.
Nie może być nawet mowy o tym, by KP zrezygnowała przy tym z samodzielnego kierowania strajkami, demonstracjami, kampaniami politycznymi. Zachowuje ona pełną swobodę działania. Na nikogo nie czeka. Lecz w oparciu o swe działania prowadzi aktywną elastyczną politykę w stosunku do innych robotniczych organizacji, rozbija konserwatywne przegródki w środowisku robotników, uzewnętrznia sprzeczności w reformizmie i centryzmie, przyspiesza rewolucyjną krystalizację proletariatu.
[4] We francuskim czasopiśmie „Zeszyty bolszewizmu”, najbardziej niedorzecznym i ignoranckim ze wszystkich publikacji stalinowskiej biurokracji, chciwie chwycono się za wzmiankę o babci diabła, absolutnie, rzecz jasna, nie domyślając się, że ma ona w marksistowskiej prasie bardzo długą historię. Niedaleka jest, mamy nadzieję, chwila, gdy rewolucyjni robotnicy odeślą do wspomnianej babci na szkolenie swych niedouczonych i nierzetelnych nauczycieli.