Podpisanie traktatu pokojowego w Brześciu odebrało wszelkie polityczne znaczenie memu ustąpieniu z komisarjatu ludowego spraw zagranicznych. W międzyczasie przyjechał z Londynu Cziczerin i został moim następcą. Cziczerina znałem oddawna.
W czasie pierwszej rewolucji porzucił stanowisko urzędnika dyplomatycznego, został socjal-demokratą i, jako mieńszewik, pogrążył się całkowicie w pracy zagranicznych "grup współdziałania" z partją. Na początku wojny zajął zdecydowanie patrjotyczne stanowisko i usiłował je uzasadnić w licznych listach z Londynu. Ja również otrzymałem parę takich listów.
Jednak stosunkowo szybko zbliżył się do międzynarodowców i został czynnym współpracownikiem, redagowanego przeze mnie w Paryżu, "Naszego Słowa". Ostatecznie dostał się do angielskiego więzienia. Zażądałem, aby go uwolniono.
Pertraktacje przewlekały się. Zagroziłem represjami w stosunku do Anglików.
"Argumentacja Trockiego, - pisał pose angielski Buchanan w swym pamiętniku, - ostatecznie nie jest pozbawiona pewnej dozy słuszności: jeśli my przypisujemy sobie prawo aresztowania Rosjan za pacyfistyczną propagandę w kraju, pragnącym prowadzić w dalszym ciągu wojnę, to oni mają takie same prawo aresztowania brytyjskich poddanych, prowadzących propagandę wojenną w kraju, pragnącym pokoju".
Cziczerina uwolniono. Przyjechał do Moskwy w sam czas. Z westchnieniem ulgi wręczyłem mu ster dyplomacji. W ministerstwie wcale się nie pokazywałem. Czasami Cziczerin radził się mnie przez telefon. Dopiero 13-go marca ogłoszono o mojem ustąpieniu z komisarjatu spraw zagranicznych, jednocześnie z nominacją na komisarza ludowego spraw wojennych i przewodniczącego utworzonej niedawno z mojej inicjatywy Najwyższej Rady Wojskowej. W ten sposób Lenin dopiął swego. Skorzystał z mojej propozycji podania się do dymisji w związku z rozbieżnością zdań w sprawie brzeskiej tylko poto, aby urzeczywistnić swą pierwotną myśl, którą przystosował do zmienionych okoliczności. Ponieważ wróg wewnętrzny przeszedł od spisków do tworzenia armji i frontów, Lenin chciał, abym stanął na czele spraw wojskowych. Tym razem on pozyskał sobie Swierdłowa. Usiłowałem protestować. - Kogo więc mianować: wymieńcie? - nalegał Lenin. Zastanowiłem się - i zgodziłem. Czy byłem przygotowany do pracy wojskowej? Oczywiście, nie. Nawet w swoim czasie nie służyłem w armji carskiej. Lata poborowe spędziłem w więzieniu, na zesłaniu i emigracji. W roku 1906 sąd pozbawił mnie praw obywatelskich i wojskowych. Z militaryzmem poznałem się bliżej podczas wojny bałkańskiej, kiedy spędziłem kilka miesięcy w Serbji, Bułgarji i następnie w Rumunji. Jednakże wówczas poznałem sprawę raczej pod względem ogólno-politycznym, niż czysto wojskowym. Wojna światowa przybliżyła mnie, jak wogóle wszystkich na świecie, do zagadnień militaryzmu. Codzienna praca w "Naszem Słowie" i współpraca w "Kijewskoj Myśli" dawała mi impuls do ujmowania nowych wiadomości i spostrzeżeń w pewien system. Jednakże przedewszystkiem chodziło o wojnę, jako o dalszy ciąg polityki, i o armję, jako o jej narzędzie. Problematy organizacyjne i techniczne militaryzmu ciągle jeszcze mniej mnie interesowały. Zato psychologja armji - koszary, okopy, bitwy, szpitale - zajmowała mnie nadzwyczajnie. Później bardzo mi się to przydało. W państwach parlamentarnych na czele ministerstw wojny i marynarki nieraz stawali adwokaci i dziennikarze, podobnie jak ja, obserwujący armję głównie z okna redakcji, tylko bardziej komfortowej. Mimo to jednak różnica była oczywista. W krajach kapitalistycznych chodzi o utrzymanie armji istniejącej t. j. w gruncie rzeczy tylko o polityczną przykrywkę samoistnego systemu militarnego. U nas chodziło o to, aby usunąć całkowicie resztki starej armji i na jej miejscu stworzyć w ogniu nową armję, której schematu narazie nie można było znaleźć w żadnej książce. To dostatecznie tłumaczy, dlaczego zbliżałem się do pracy wojskowej niepewnie i zgodziłem się na nią tylko dlatego, że nie było nikogo, ktoby się jej podjął. Nie uważałem się ani trochę za stratega i bez zastrzeżeń potępiałem powódź strategicznego dyletantyzmu, wywołaną przez rewolucję w partji.
Coprawda w trzech wypadkach, w wojnie z Denikinem, w obronie Piotrogrodu i w wojnie z Piłsudskim, zajmowałem samodzielne stanowisko strategiczne i walczyłem o nie to przeciw dowództwu, to znów przeciw większości Centralnego Komitetu. Jednak w tych wypadkach moje stanowisko strategiczne opierało się na przesłankach politycznych i gospodarczych, nie zaś czysto strategicznych. Należy zresztą podkreślić, że wielkie zagadnienia strategiczne wogóle nie mogą być inaczej rozpatrywane. Zmiana pola mej pracy zbiegła się ze zmianą siedziby rządu. Przeniesienie władz centralnych do Moskwy było, naturalnie, ciosem dla Piotrogrodu. Przenosiny wywołały gwałtowny i prawie powszechny protest. Na czele opozycji stał Zinowjew, obrany w owym czasie na przewodniczącego piotrogrodzkiego Sowietu. Przyłączył się doń Łunaczarskij, który w kilka dni po przewrocie październikowym podał się do dymisji, nie chcąc ponosić odpowiedzialności za zburzenie (rzekome) świątyni Błogosławionego Wasilja w Moskwie, teraz zaś, wróciwszy na swe stanowisko, nie chciał rozstać się z gmachem Smolnego, jako "symbolem rewolucji". Inni przytaczali bardziej rzeczowe argumenty. Większość obawiała się głównie złego wrażenia, jakie to wywrzeć może na petersburskich robotnikach. Wrogowie ropuszczali pogłoski, że zobowiązaliśmy się wydać Piotrogród Wilhelmowi. Lenin zaś i ja uważaliśmy, że, przeciwnie, przeniesienie rządu do Moskwy będzie zabezpieczeniem nie tylko rządu, ale i samego Piotrogrodu. Możliwość zagarnięcia jednym zamachem rewolucyjnej stolicy wraz z rządem musiała być bardzo kusząca i dla Niemiec i dla Entente’y. Całkiem odmienną zdobyczą byłby głodny Piotrogród bez rządu. Ostatecznie opór został przełamany, większość Centralnego Komitetu wypowiedziała się za przeniesieniem i 12 marca (1918 r. ) rząd wyjechał do Moskwy. Aby złagodzić wrażenie zdegradowania październikowej stolicy, pozostałem jeszcze w Pitrze tydzień, czy dziesięć dni. Przy odjeździe administracja kolejowa przetrzymała mnie na dworcu przez kilka godzin: sabotaż zmniejszał się, ale był jeszcze silny. Do Moskwy przybyłem nazajutrz po zamianowaniu mnie komisarzem spraw wojennych. Kreml ze swym średniowiecznym murem i niezliczonemi złoconemi kopułami, jako twierdza rewolucyjnej dyktatury, wydawał się najzupełniejszym paradoksem. Coprawda przeszłość Smolnego, gdzie mieścił się dawniej instytut dla dobrze urodzonych dziewcząt, również nie predystynowała go na siedzibę delegatów robotniczych, żołnierskich i włościańskich. Do marca 1918 roku nigdy nie byłem w Kremlu i wogóle nie znałem Moskwy poza jednym jedynym gmachem: Butyrskiem więzieniem, w którego wieży spędziłem sześć miesięcy w mroźną zimę 98/99 roku. W charakterze turysty można się zachwycać starożytnościami Kremlu, pałacem Groźnego i "Granowitą Pałatą". My jednakże mieliśmy się tu osiedlić na długo. Bezpośrednie, codzienne stykanie się dwuch historycznych biegunów, dwuch wrogich kultur dziwiło nas i bawiło. Przejeżdżając drewnianą jezdnią obok Mikołajowskiego pałacu, nieraz spoglądałem zukosa na "cara-armatę" i "cara-dzwon". Ponure moskiewskie barbarzyństwo wyzierało z otworu dzwonu i paszczy armaty. Królewicz Hamlet powtórzyłby na tem miejscu: "Świat wyszedł z formy. I mnież to trzeba wracać go do normy!" My jednakże nie mieliśmy w sobie nic hamletowskiego. Nawet przy rozważaniu ważniejszych spraw, Lenin dawał mówcom tylko dwie minuty czasu. Rozmyślać o sprzecznościach rozwoju zacofanego kraju można było chyba nie dłużej, niż półtorej minuty, spiesząc wśród mar przeszłości, z posiedzenia na posiedzenie. W pawilonie "kawalerskim", naprzeciwko pałacu "Potiesznego", przed rewolucją mieszkali urzędnicy Kremlu. Całe dolne piętro zajmował dygnitarz - komendant. Teraz podzielono jego mieszkanie na kilka części. Zajęliśmy z Leninem pokoje po obu stronach korytarza. Jadalnia była wspólna. Jadaliśmy wtedy w Kremlu pod psem. Zamiast mięsa dawano nam słoninę. Mąka i kasza były z piaskiem. Tylko czerwonego kawioru była wielka obfitość, wskutek przerwania wywozu. Tą obfitością kawioru okraszone są nietylko w mojej pamięci pierwsze lata rewolucji. Zmieniono grę dzwonów na Spasskiej baszcie. Teraz stare dzwony zamiast: "Boże, chroń cesarza" powoli i z zadumą wydzwaniały co kwadrans "Międzynarodówkę". Wjazd dla samochodów prowadził przez sklepiony tunel pod Spasską basztą. Nad tunelem widniała starożytna ikona za stłuczonem szkłem. Przed ikoną wisiała dawno wygasła wieczna lampka. Częstokroć przy wyjeździe z Kremlu, spojrzenie padało na ikonę, a ucho chwytało płynące zgóry dźwięki "Międzynarodówki ”. Nad basztą i jej dzwonem wznosił się po dawnemu złocony dwugłowy orzeł. Zdjęto z niego tylko koronę. Radziłem, żeby nad orłem umieścić sierp i młot, aby symbol zmiany epoki spoglądał z wierzchołka Spasskiej baszty.
Na to jednak nie starczyło jakoś czasu. Z Leninem spotykaliśmy się kilka razy dziennie na korytarzu, albo odwiedzaliśmy się wzajemnie dla omówienia różnych spraw, co trwało czasem dziesięć lub piętnaście minut - a było to dla nas obu wielki kawał czasu. Lenin był w tym okresie rozmowny, oczywiście w leninowskiej skali. Zbyt wiele było rzeczy nowych, zbyt wiele rzeczy nieznanych stało przed nami, należało poddać rewizji siebie i innych. Dlatego trzeba było przechodzić od szczegółów do całości i odwrotnie. Chmurka brzeskich nieporozumień rozwiała się bez śladu. Stosunek Lenina do mnie i do członków mej rodziny był wyjątkowo szczery i pełen uwagi. Częstokroć zatrzymywał naszych chłopców na korytarzu i bawił się z nimi. W pokoju moim stały czeczotowe meble. Nad kominkiem zegar z Amorem i Psyche dzwonił srebrzystym głosikiem. Niewygodnie było pracować wśród tego wszystkiego. Zapach pańskiego próżniactwa bił z każdego fotela. Mieszkanie traktowałem zresztą, jako coś ubocznego, przypadkowego, tem bardziej, że w pierwszych latach tylko w niem nocowałem, wpadając na krótko z frontu do Moskwy. Pierwszego, zdaje się, dnia po mojem przyjeździe z Pitra, rozmawiałem z Leninem, stojąc wśród czeczotów. Amor i Psyche przerwali nam śpiewnym, srebrzystym dźwiękiem. Spojrzeliśmy na siebie, jakby przeniknięci tem samem uczuciem: zaczajona przeszłość podsłuchiwała nas z kąta. Otoczeni nią ze wszystkich stron, odnosiliśmy się do niej bez szacunku, lecz i bez niechęci, nieco tylko ironicznie. Niesłuszne byłoby twierdzenie, że przyzwyczailiśmy się do naszego otoczenia na Kremlu - w warunkach naszego istnienia było na to zbyt wiele dynamiki. Nie mieliśmy czasu, na "przyzwyczajanie ” się. Zukosa spoglądaliśmy na otoczenie i pocichu mówiliśmy ironicznie i zachęcająco do Amorów i Psyche: nie spodziewaliście się nas? Ha, trudno, musicie się z nami pogodzić. Przyzwyczajaliśmy otoczenie do nas. Niżsi funkcjonarjusze pozostali na miejscu. Przyjęli nas z lękiem. Rygor był tutaj surowy, pańszczyźniany, syn obejmował służbę po ojcu. Pomiędzy niezliczonymi kremlińskimi lokajami i wszelkimi innymi służącymi było wielu starców, którzy usługiwali kilku imperatorom. Jeden z nich drobny, wygolony staruszek Stupiszin, człowiek obowiązkowy, był w swoim czasie postrachem służby. Teraz młodsi spoglądali nań napoły z dawnym szacunkiem, napoły z nową zuchwałością. Staruszek niestrudzenie szurał nogami po korytarzach, odstawiał na miejsce fotele, okurzał, utrzymując pozory dawnego porządku. Na obiad podawano nam wodnisty barszcz i kaszę gryczaną na dworskich talerzach z orłami. - Spójrz, co on robi? - szeptał Sierioża do matki. Staruszek, jak cień, snuł się za fotelami i leciutko przekręcał talerze to w jedną, to w drugą stronę.
Sierioża domyślił się pierwszy: dwugłowy orzeł na brzegu talerza powinien być pośrodku przed gościem.
- Czy zauważyliście staruszka Stupiszina? - pytałem Lenina.
- Czyż można go nie zauważyć? - odpowiedział z łagodną ironją.
Czasem żal mi było tych staruszków, jakby wyrwanych z korzeniami z gruntu, na którym wzrośli. Stupiszin wkrótce bardzo przywiązał się do Lenina, a gdy ten przeprowadził się do innego gmachu, bliżej rady komisarzy ludowych, przeniósł to przywiązanie na mnie i na moją żonę, gdyż zauważył, że lubimy porządek i szanujemy jego starania. Wkrótce całą służbę zwolniono. Młodzi szybko przystosowali się do nowych porządków. Stupiszin nie chciał przejść na emeryturę. Przeniesiono go na stanowisko dozorcy do wielkiego pałacu, przekształconego na muzeum, często jednak przychodził do "kawalerskiego” pawilonu "w odwiedziny ”. Stupiszyn dyżurował później w pałacu przed salą andrzejowską podczas zjazdów i konferencyj.
Wokół niego znów panował porządek, on sam zaś wykonywał tę samą pracę, co na carskich, czy wielkoksiążęcych przyjęciach, tylko że teraz chodziło o Komunistyczną Międzynarodówkę. Podzielił los dzwonów na Spasskiej baszcie, które od carskiego hymnu przeszły do hymnu rewolucji. W 1926-ym roku staruszek umierał powoli w szpitalu. Żona moja posyłała mu tam podarki, które przyjmował, płacząc z wdzięczności. W sowieckiej Moskwie powitał nas chaos. Okazało się, że mają tu własną radę komisarzy ludowych pod przewodnictwem historyka Pokrowskiego, z pośród wszystkich ludzi na świecie najmniej przygotowanego do tej roli. Władza moskiewskiej rady komisarzy ludowych rozciągała się na okręg moskiewski, którego granic nikt nie umiał określić. Na północy należała do niego gubernia archangielska, na południu - kurska. W ten sposób w Moskwie utworzono rząd, rozciągający swą władzę, dość zresztą problematyczną, na główną część terytorjum sowieckiego. Historyczny antagonizm między Moskwą i Piotrogrodem przeżył przewrót październikowy. Moskwa była niegdyś wielką wsią, Piotrogród - miastem. Moskwa była obywatelsko-kupiecka, Piotrogród wojskowo-urzędniczy.
Moskwę uważano za miasto rdzennie rosyjskie, słowianofilskie, gościnne, za serce Rosji. Petersburg był bezbarwnym europejczykiem, egoistą, biurokratycznym mózgiem kraju. Moskwa została centrum przemysłu włókienniczego, Piotrogród - miastem przemysłu metalurgicznego. Takie przeciwstawienie stanowi literacką przesadę istotnych różnic, które odczuliśmy odrazu. Patrjotyzm lokalny ogarniał również i szczerych moskiewskich bolszewików. Celem uregulowania stosunków z moskiewską radą komisarzy ludowych, utworzona została komisja pod mojem przewodnictwem. Było to oryginalne zajęcie.
Cierpliwie parcelowaliśmy komisarjaty okręgowe, wydzielając z nich dla centrum to, co do niego należało. W miarę postępu pracy, okazywało się, że drugi rząd moskiewski jest niepotrzebny. Sami moskwiczanie uznali konieczność zlikwidowania swej rady. Okres moskiewski, po raz wtóry w historji Rosji, został okresem jednoczenia państwa i tworzenia organów jego rządu.
Teraz już Lenin z niecierpliwością, ironją, czasami wprost drwiąco zbywał tych, którzy na wszystkie pytania w dalszym ciągu odpowiadali ogólnikowemi formułkami propagandowemi. - Co wam się zdaje, ojczulku, w Smolnym jesteście, czy co? - ciskał się Lenin, łącząc gniew z dobrodusznością. - Smolny w najczystszej postaci - przerywał mówcy, odzywającemu się nie a propos, - opamiętajcie się, proszę, nie jesteśmy już w Smolnym, poszliśmy naprzód. - Lenin nie szczędził nigdy energicznych słów przeciw dniu wczorajszemu, kiedy należało przygotowywać jutrzejszy. I w tej pracy szliśmy ręka w rękę. Lenin był bardzo staranny. Ja - bodaj-że pedant. Toczyliśmy niezmordowaną walkę z niechlujstwem i niedbalstwem. Wprowadziłem surowe przepisy przeciw spóźnianiu się i niepunktualnym rozpoczynaniom posiedzeń. Krok za krokiem porządek zajmował miejsce chaosu. Przed posiedzeniami, na których rozpatrywano zagadnienia zasadnicze, lub zagadnienia, nabierające wagi skutkiem sporów kompetencyjnych pomiędzy różnemi urzędami, Lenin nalegał przez telefon, żebym zapoznał się zawczasu z danem zagadnieniem. Współczesna literatura o nieporozumieniach między Leninem i Trockim roi się od apokryfów. Oczywiście, czasami zdarzały się różnice zdań. Ale znacznie częściej bywało tak, że przychodzili śmy do tego samego wniosku, zamieniwszy przez telefon kilka słów, lub też niezależnie od siebie. Kiedy okazywało się, że na pewne zagadnienie zapatrujemy się jednakowo, to już nie wątpiliśmy, że przeprowadzimy potrzebną decyzję. W tych wypadkach, kiedy Lenin obawiał się, że jego projekty spotkają się z czyjąśkolwiek poważną opozycją, przypominał mi telefonicznie: - Koniecznie przyjdźcie na posiedzenie, wam pierwszemu udzielę głosu. - Zabierałem głos na kilka minut, Lenin ze dwa razy podczas mego przemówienia, odzywał się "słusznie ” i to przesądzało sprawę. Nie dlatego, że inni bali się występować przeciw nam. Wówczas do głowy nawet nikomu nie przychodziło, aby tak, jak to się robi obecnie, przystosowywać się do życzeń władzy i nie znano wstrętnego lęku przed skompromitowaniem się niezręcznem słowem albo głosowaniem. Jednak im mniej było biurokratycznego podchlebiania się, tem większy był autorytet kierownictwa. W razie różnicy zdań między Leninem i mną mogły wybuchać i wybuchały gorące dyskusje. W razie zaś naszej jednomyślności, debaty były zawsze bardzo krótkie. Kiedy nie mogliśmy się porozumieć zawczasu, wymienialiśmy podczas posiedzenia notatki. Jeżeli przytem ujawniała się rozbieżność zdań, Lenin kierował dyskusją tak, aby załatwienie sprawy zostało odroczone. Notatka, powiadamiająca, że jestem innego zdania, była czasami pisana żartobliwym stylem i wówczas Lenin, czytając ją, całem ciałem odrzucał się jakoś wtył. Bardzo łatwo był o go rozśmieszyć, zwłaszcza, kiedy był zmęczony. Była to jego dziecięca cecha. Ów najbardziej męski z ludzi posiadał wogóle wiele rysów dziecięcych. Z triumfem obserwowałem, jak zabawnie walczy z atakiem śmiechu, przewodnicząc surowo w dalszym ciągu. Wskutek napięcia, kości policzkowe odznaczały mu się jeszcze bardziej.
Komisarjat wojny, gdzie koncentrowała się nie tylko moja praca wojskowa, lecz i partyjna, literacka i inna, znajdował się poza Kremlem. W pawilonie "kawalerskim ”pozostało tylko mieszkanie. Nikt tam nas nie odwiedział. W interesach zgłaszano się do komisarjatu. Przyjście zaś do nas "z wizytą ” poprostu nie mogło nikomu przyjść do głowy: byliśmy zbyt zajęci. Ze służby wracaliśmy około godziny piątej. Około siódmej znów byłem w komisarjacie, gdzie odbywały się wieczorne posiedzenia. Kiedy rewolucja się ustabilizowała, t. j. znacznie później, poświęcałem wieczorne godziny pracy literackiej i teoretycznej. Żona moja pracowała w ludowym komisarjacie oświecenia, gdzie zarządzała muzeami i budynkami zabytkowemi. Musiała walczyć o zabytki przeszłości podczas wojny domowej. Nie było to łatwe zadanie. Ani białe, ani czerwone wojska nie były zbyt skłonne do troszczenia się o historyczne siedziby, prowincjonalne kremle, albo starożytne cerkwie. W ten sposób między komisarjatem wojny i zarządem muzeów nieraz zachodziły konflikty. Nadzorcy pałaców i świątyń niejednokrotnie oskarżali wojsko o niedostateczny szacunek dla kultury, komisarze wojenni oskarżali nadzorców, że wyżej cenią rzeczy martwe, niż żywych ludzi. Formalnie zaś doprowadzało to do tego, że z żoną moją toczyłem nieustanne spory urzędowe. Na ten temat wiele sobie żartowano. Z Leninem komunikowaliśmy się głównie telefonicznie.
Telefonowaliśmy do siebie bardzo często w najróżnorodniejszych sprawach. Różne urzędy nieraz zanudzały go skargami na czerwoną armję. Lenin natychmiast dzwonil do mnie. Po pięciu minutach pytał, czybym nie zechcial zapoznać się z nowym kandydatem na ludowego komisarza rolnictwa, albo inspekcji, aby wydać o nim opinję? W godzinę później interesowało go, czy śledzę teoretyczną polemikę o proletarjackiej kulturze i czy nie zamierzam wziąć w niej udziału, żeby osadzić Bucharina?
Potem następowało pytanie: czy komisarjat wojny będzie mógł na froncie południowym udzielić aut ciężarowych do dowozu żywności do stacyj? A po upływie dalszej pół godziny dowiadywał się, czy znam sprawę nieporozumień w szwedzkiej partji komunistycznej? I tak codziennie w czasie mego pobytu w Moskwie. Z chwilą rozpoczęcia ofenzywy niemieckiej zachowanie się Francuzów, przynajmniej rozsądniejszych, zmieniło się raptownie: zrozumieli bezsensowność pogłosek o naszem tajnem przymierzu z Hohenzollernem. Niemniej stało się dla nich oczywiste, że wojny prowadzić nie możemy.
Niektórzy francuscy oficerowie sami nalegali, abyśmy zawarli pokój dla zyskania na czasie: szczególnie gorliwie propagował tę myśl piewien francuski wywiadowca, arystokrata-rojalista, ze szklanem okiem, który zaproponował mi swe usługi przy wykonywaniu najniebezpieczniejszych przedsięwzięć. Generał Lavergne, który przybył na miejsce Niessel’a, dawał mi w ostrożnej i układnej formie rady, niezbyt pożyteczne, ale życzliwe. Twierdził, że rząd francuski liczy się teraz z faktem zawarcia pokoju brzeskiego i pragnie jedynie udzielić nam całkowicie bezinteresownej pomocy przy tworzeniu armji.
Pronował, że odda do mojej dyspozycji oficerów licznej misji francuskiej, powracającej z Rumunji. Dwaj z nich, pułkownik i kapitan, zamieszkali naprzeciwko gmachu komisarjatu wojny, abym miał ich zawsze pod ręką. Wyznaję szczerze: podejrzewałem, że są bardziej kompetentni w dziedzinie szpiegostwa wojskowego, niż w wojskowej administracji. Składali mi pisemne raporty, których - w rozgwarze owych dni - nie miałem czasu przeglądać. Jednym z epizodów tego krótkiego "zawieszenia broni” było przyjęcie przeze mnie wojskowych misyj Entente’y. Było ich dużo i skład ich był bardzo liczny. Do mojego małego gabinetu weszło z dwudziestu mężczyzn. Lavergne przedstawiał mi ich. Niektórzy prawili mi drobne uprzejmości. Wyróżnił się zwłaszcza pulchny generał włoski, który winszował mi pomyślnego oczyszczenia Moskwy z bandytów. - Teraz, - powiedział mi z czarującym uśmiechem, - w Moskwie mieszkać można równie spokojnie, jak we wszystkich stolicach świata. - Uważałem, że jest w tem trochę przesady. Następnie zaś absolutnie nie wiedzieliśmy, o czem mamy ze sobą rozmawiać. Goście nie mogli zdobyć się na to, aby wstać i wyjść. Ja zaś nie wiedziałem, jak mam się ich pozbyć. Ostatecznie, generał Lavergne wybawił nas z kłopotu, zapytawszy, czy nie mam nic przeciwko temu, że przedstawiciele wojskowi nie będą mi dłużej zabierali czasu. Odpowiedziałem, że jakkolwiek jest mi niezmiernie przykro rozstawać się z tak doborowem towarzystwem, nie ośmielam się jednakże sprzeciwiać. Każdy człowiek przeżył kiedyś sceny, które przypomina sobie z zażenowanym uśmiechem. Do liczby takich scen należy również moje widzenie się z misjami wojskowemi Entente’y. Sprawy wojskowe pochłaniały mi najwięcej i przytem coraz więcej czasu, tem bardziej, że sam musiałem zaczynać od abecadła. Uważałem, że w dziedzinie technicznej ł operacyjnej zadanie moje polega przedewszystkiem na tem, aby postawić właściwych ludzi na wlaściwem miejscu i pozwolić im pokazać, co potrafią. Praca polityczna i organizacyjna przy tworzeniu armji całkowicie pokrywała się z pracą partyjną. Tylko na tej drodze wogóle można było coś osiągnąć. Pomiędzy pracownikami partyjnymi w komisarjacie wojny zastałem lekarza wojskowego Sklianskiego. Mimo swej młodości - w 1918 roku miał zaledwie 26 lat - odznaczał się rzeczowością, wytrwałością, zdolnością oceniania ludzi i okoliczności, t. j. temi zaletami, które tworzą administratora. Naradziwszy się ze Swierdłowem, niezastąpionym w tego rodzaju sprawach, wybrałem Sklianskiego na mego zastępcę. Nigdy nie miałem powodu, aby tego żałować. Stanowisko mego zastępcy stało się tembardziej odpowiedzialne, że większą część czasu spędzałem na frontach. Sklianskij przewodniczył podczas mej nieobecności w Rewolucyjnej Radzie wojskowej, kierował całą bieżącą pracą komisarjatu, t. j. głównie obsługiwaniem frontów, wreszcie, reprezentował urząd wojskowy w radzie obrony krajowej, obradującej pod przewodnictwem Lenina. Jeżeli można kogoś porównać z Łazarzem Carnot rewolucji francuskiej, to właśnie Sklianskiego.
Był zawsze ścisły, niestrudzony, czujny, zawsze au courant sprawy. Większość rozkazów w sprawach wojskowych nosiła podpis Sklianskiego. Ponieważ rozkazy drukowane były zarówno w organach centralnych, jak w prasie lokalnej, nazwisko Sklianskiego było powszechnie znane. Jak każdy poważny i energiczny administrator, miał wielu przeciwników. Jego uzdolniona młodość drażniła wiele szanownych miernot, które Stalin podjudzał za kulisami. Atakowano Sklianskiego skrycie, zwłaszcza w mojej nieobecności. Lenin, który znał go dobrze z rady obrony, za każdym razem gorąco ujmował się za nim. - Świetny pracownik, - powtarzał zawsze, - wyjątkowy pracownik. - Sklianskij trzymał się zdaleka od tych intryg - pracował: odbierał raporty intendentów, zbierał informacje od przemysłowców, obliczał ilość amunicji, której zawsze brakło. Bez przerwy paląc papierosy, łączył się bezpośredniemi przewodami telefonicznemi, wzywał do telefonu naczelników i zbierał dane dla rady obrony. Można było dzwonić do komisajratu o drugiej i trzeciej godzinie w nocy, zawsze okazywało się, że Sklianskij siedzi przy biurku. - Kiedy wy śpicie? - pytałem - odpowiadał mi na to jakimś żartem. Przypominam sobie z zadowoleniem, że komisarjat wojny nie znał prawie wcale rozmaitych grupek i klik, tak fatalnie wpływających na pracę innych urzędów. Intensywny charakter pracy, autorytet kierownictwa, odpowiedni dobór ludzi, bez nepotyzmu i pobłażliwości, duch wymagającej lojalności - oto, co zapewniło pracę bez tarć mechanizmowi ciężkiemu, niebardzo zgranemu, o nader różnorodnym składzie. W znacznej mierze była ta zasługa Sklianskiego. Wojna domowa oderwała mnie od pracy w radzie komisarzy ludowych. Mieszkałem w wagonie albo w samochodzie. W ciągu wyjazdów, trwających tygodnie i miesiące, zbyt mało znałem bieżące sprawy państwowe, aby móc się niemi zajmować podczas krótkich pobytów w Moskwie. Ważniejsze jednak sprawy były uprzednio rozstrzygane w Biurze Politycznem. Czasami przyjeżdżałem na posiedzenie tego biura na specjalne wezwanie Lenina, czasami zaś, gdy na froncie nastręczył mi się cały szereg zasadniczych zagadnień, sam zwoływałem, za pośrednictwem Swierdłowa, nadzwyczajne posiedzenie biura. Korespondencja moja z Leninem poświęcona była w tych latach głównie bieżącym sprawom wojny domowej: krótkie notatki lub długie depesze uzupełniały odbyte narady, albo przygotowywały materjał do przyszłych. Mimo rzeczowej treściwości, dokumenty te doskonale charakteryzują stosunki, panujące wewnątrz kierowniczej grupy bolszewików. W najbliższym czasie opublikuję tę korespondencję wraz z koniecznemi komentarzami. W szczególności będzie ona bezlitosnem zdemaskowaniem kłamstw historykow szkoły stalinowskiej. Kiedy Wilsonowi, między innemi anemicznemi profesorskiemi utopjami, przyszedł do głowy pomysł, aby urządzić pojednawczą konferencję wszystkich rządów Rosji, Lenin przysłał mi 24-go stycznia 1919 r. na front południowy szyfrowaną depeszę: "Wilson proponuje zawieszenie broni i wzywa na naradę wszystkie rządy Rosji... Do Wilsona będziecie chyba musieli pojechać”. A zatem, kiedy nastręczyło się nowe wielkie zadanie dyplomatyczne, epizodyczne nieporozumienia z okresu Brześcia wcale nie przeszkodziło Leninowi znów zwrócić się do mnie, mimo że w owym czasie byłem całkowicie pochłonięty pracą wojskową. Inicjatywa pokojowa Wilsona, jak i wszystkie inne jego plany, jak wiadomo, spełzła na niczem, tak, że nie potrzebowałem jechać do niego. W jaki sposób Lenin odnosił się do mojej pracy wojskowej, o tem narówni z setkami opowiadań samego Lenina, świadczy bardzo barwne opowiadanie Maksyma Gorkiego:
"Uderzywszy ręką w stół, powiedział (Lenin) : - No, pokażcie mi drugiego takiego człowieka, któryby potrafił zorganizować w ciągu roku wzorową niemal armję i w dodatku pozyskać dla swojej pracy szacunek wojskowych specjalistów. My mamy takiego człowieka. Wszystko mamy. I (...). będą cuda. W ciągu tej samej rozmowy Lenin - mówi dalej Gorkij - powiedział mi: - Tak, tak - ja wiem. Krąży wiele kłamstw o moim stosunku do niego. Wogóle wiele kłamią i, zdaje się, szczególnie wiele o mnie i o Trockim ”.
Coby dziś powiedział Lenin na ten temat, kiedy z kłamstwa o naszych stosunkach, wbrew faktom, dokumentom i logice, uczyniono przedmiot kultu państwowego? Kiedy nazajutrz po przewrocie nie chciałem objąć komisarjatu spraw wewnętrznych, powoływałem się, między innemi, na moment narodowościowy. Zdawałoby się, że w sprawach wojskowych moment ten powinien wywołać jeszcze więcej komplikacyj, niż w zarządzie cywilnym. Okazało się jednak, że Lenin ma słuszność. W latach rewolucyjnego zapału sprawa ta nie grała żadnej roli. Coprawda biali usiłowali wyzyskiwać przy agitacji w łonie czerwonej armji motywy antysemickie, jednak bez powodzenia. Mamy na to wiele dowodów w samej białej prasie.
W wydawanem w Berlinie "Archiwum rosyjskiej rewolucji ” autor - białogwardzista opowiada następujący epizod:
"Pewien kozak, który przyjechał, aby nas odwiedzić, sprowokowany przez kogoś powiedzeniem, że służy teraz i walczy pod dowództwem Żyda Trockiego, gorąco i z przekonaniem odparł: - Nic podobnego! ... Trocki nie jest Żydem. Trocki jest bojownik! ... Nasz ... Rosjanin ... Lenin, tak, to komunista ... Żyd, a Trocki jest nasz ... bojownik ... Rosjanin ... Nasz! ”
Podobny motyw znaleźć można w "Armji konnej ”, utworze Babela, jednego z naszych najbardziej utalentowanych młodych pisarzy. Sprawa mego żydowskiego pochodzenia zaczęła nabierać znaczenia dopiero z chwilą rozpoczęcia politycznej naganki na mnie. Antysemizm podnosił głowę jednocześnie z antytrockizmem. Oba żywiły się z tego samego źródła: drobnomieszczańskiej reakcji przeciw Październikowi.
Rozdizał XXXI: Pertraktacje w Brześciu