Znalazłem się w Nowym Jorku, w tem bajecznie prozaicznem mieście kapitalistycznego automatyzmu, w którem na ulicach triumfuje estetyczna teorja kubizmu, w sercach zaś - filozofja moralna dolara. Nowy Jork zaimponował mi, jest bowiem najdoskonalszym wyrazem ducha współczesnej epoki. Zdaje się, że najwięcej legend kursuje o życiu mem w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli w Norwegji, w której zatrzymałem się tylko w przejeździe, pomysłowi dziennikarze kazali mi trudnić się czyszczeniem stokfiszy, to w Nowym Jorku, w którym spędziłem dwa miesiące, prasa kazała mi przejść przez cały szereg zawodów, z których jeden ciekawszy jest od drugiego. Gdyby zebrać przypisywane mi przez gazety przygody, powstałaby prawdopodobnie biografja o wiele ciekawsza od tej, którą tu spisuję. Muszę jednak sprawić rozczarowanie moim amerykańskim czytelnikom. Jedynym zawodem moim w Nowym Jorku był zawód rewolucyjnego socjalisty. Ponieważ zaś działo się to przed "wyzwalającą", "demokratyczną" wojną, więc zawodu tego nie uważano jeszcze za bardziej występny, niż zawód przemytnika alkoholu. Pisałem artykuły, redagowałem gazetę i występowałem na zebraniach robotniczych. Pracy miałem moc i nie czułem się obco. W pewnej bibljotece nowojorskiej studjowałem gorliwie życie gospodarcze Stanów Zjednoczonych. Liczby, wyrażające wzrost eksportu amerykańskiego podczas wojny, wprawiły mnie w zdumienie. Były dla mnie prawdziwą rewelacją. Liczby te przesądzały nietylko to, że Ameryka weźmie udział w wojnie, ale również i to, że zajmie decydujące stanowisko w świecie - po wojnie. Napisałem pod bezpośredniem wrażeniem szereg artykułów na ten temat i wygłosiłem kilka odczytów. Od tego czasu zagadnienie "Ameryka a Europa" znalazło się na zawsze w sferze moich najważniejszych zainteresowań. Również i obecnie pilnie pracuję nad tą kwestją i mam zamiar poświęcić jej książkę. Niema tematu, któryby dla zrozumienia przyszłych losów ludzkości, miał większe znaczenie od powyższego. Nazajutrz po przyjeździe, napisałem w gazecie rosyjskiej "Nowyj Mir", co następuje:
"Opuściłem skrwawioną Europę z głęboką wiarą w zbliżającą się rewolucję. Wyzuty ze wszelkich "demokratycznych złudzeń, wkroczyłem na brzeg tego dość już podstarzałego nowego świata".
Po dziesięciu zaś dniach powiedziałem na międzynarodowem "zgromadzeniu powitalnem" :
"Najdonioślejszy fakt ekonomiczny polega na tem, że podczas gdy Europa ubożeje i podstawy jej gospodarstwa niszczeją, Ameryka wzbogaca się. I gdy spoglądam z zadrością na Nowy Jork, czując, że nie przestałem jeszcze być Europejczykiem, zapytuję siebie z niepokojem: czy Europa aby wytrzyma? Czy nie stanie się cmentarzem? I czy punkt ekonomicznej i kulturalnej ciężkości nie przesunie się tutaj, do Ameryki?"
Nie bacząc na sukcesy tak zwanej stabilizacji europejskiej, kwestja ta nie utraciła dotychczas swej aktualności. Wygłaszałem odczyty w języku rosyjskim i niemieckim w rozmaitych dzielnicach Nowego Jorku, w Filadelfji i w innych sąsiednich miastach. Moja znajomość języka angielskiego była wówczas jeszcze mniejsza, niż obecnie, nie mogłem więc myśleć nawet o publicznych wystąpieniach w tym języku. Tymczasem nieraz spotykałem się z powoływaniem się na moje przemówienia angielskie w Nowym Jorku. Przed kilkoma dniami redaktor pewnej gazety konstantynopolitańskiej opisywał mi jedno takie moje rzekome wystąpienie, na którem był podobno obecny, jako student amerykański. Wyznaję ze skruchą: nie starczyło mi odwagi na powiedzenie mu, że jest ofiarą własnej wyobraźni. Niestety, z tem głębszem przeświadczeniem powtórzył swoje wspomnienie w gazecie. Wynajęliśmy mieszkanie w jednej z dzielnic robotniczych i kupiliśmy meble na spłaty. Mieszkanie za 18 dolarów miesięcznie posiadało wygody, o jakich Europejczyk nawet marzyć nie może: elektryczność, kuchnia gazowa, łazienka, telefon, automatyczne dostarczanie żywności na górę i automatyczne spuszczanie skrzyni ze śmieciami na dół.
Wszystko to odrazu zdobyto serca naszych chłopców dla Nowego Jorku. Telefon stał się na pewien czas ośrodkiem ich życia. Wojowniczego tego instrumentu nie mieliśmy ani w Wiedniu, ani w Paryżu. Dozorcą (genitory) domu naszego był Murzyn. Żona moja wręczyła mu komorne za trzy miesiące, nie otrzymała jednak ustalonego pokwitowania, ponieważ właściciel domu zabrał poprzedniego dnia kwitarjusz do sprawdzenia. Kiedy po dwuch dniach wprowadziliśmy się do mieszkania, okazało się, że Murzyn zbiegł, zabierając ze sobą pieniądze za komorne, otrzymane od kilku lokatorów. Prócz pieniędzy, daliśmy mu też na przechowanie nasze rzeczy. Byliśmy zaniepokojeni. Niedobry to był początek. Ale rzeczy, jak się okazało, pozostały nietknięte. Kiedy zaś otworzyliśmy drewnianą skrzynię z naczyniami, znaleźliśmy tam, ku naszemu wielkiemu zdumieniu, nasze dolary, starannie zawinięte w papierek. Genitory zabrał pieniądze tylko tych lokatorów, którzy otrzymali formalne pokwitowania. Murzyn nie oszczędził kamienicznika, ale nie chciał narażać na straty lokatorów. Był to doprawdy wspaniały człowiek. Byliśmy wraz z żoną wzruszeni do głębi jego troskliwością i zachowaliśmy go we wdzięcznej pamięci. Uważałem, że drobna ta przygoda jest jednak bardzo znamienna. Uchyliła przede mną jakgdyby rąbek "czarnego" zagadnienia w Stanach Zjednoczonych. W Ameryce gotowano się wówczas energicznie do wojny. Pacyfiści, jak zazwyczaj, najbardziej przyczyniali się do tych przygotowań. Zdawkowe przemówienie o wyższości pokoju nad wojną kończyli przyrzeczeniem popierania wojny, gdy będzie ona "konieczna". Bryan prowadził agitację w tym duchu. Socjaliści wtórowali pacyfistom. Wiadomo przecież, że dla pacyfistów wojna jest wrogiem tylko w czasie pokoju. Po wypowiedzeniu przez Niemcy nieograniczonej wojny podwodnej, na wszystkich wschodnich dworcach i portach Stanów Zjednoczonych nagromadziły się całe góry zapasów wojennych, które utrudniały ruch na kolejach żelaznych. Ceny przedmiotów pierwszej potrzeby podskoczyły odrazu wgórę i w tym samym, niezmiernie bogatym Nowym Jorku widziałem na własne oczy, jak dziesiątki tysięcy kobiet-matek wyszło na ulice, aby przewracać kramy i demolować sklepy z artykułami spożywczemi. Cóż dopiero będzie się działo na całym świecie po wojnie? zapytywałem siebie i innych. 3-go lutego nastąpiło oczekiwane oddawna zerwanie stosunków dyplomatycznych z Niemcami. Muzyka szowinizmu stawała się z każdym dniem coraz głośniejsza. Tenory pacyfistów i falsety socjalistów nie psuły ogólnej harmonji. Patrzałem już na to wszystko w Europie i amerykańska mobilizacja patriotyzmu była dla mnie tylko powtórzeniem dawnych doświadczeń. Notowałem etapy owego procesu w mem piśmie rosyjskiem i rozmyślałem o głupocie, cechującej ludzkość, i o tem, jak bardzo powoli ludzkość ta nabiera rozumu. Przez okno lokalu redakcyjnego widziałem taki obrazek. Starzec o zaropiałych oczach i zmierzwionej siwej brodzie zatrzymał się przed blaszaną skrzynką z odpadkami i wydobył z niej kromkę chleba. Spróbował złamać chleb w rękach, podniósł skamieniały kawałek do ust, później kilka razy uderzył nim o brzeg blaszanki. Nic jednak nie pomagało, chleb się nie poddawał. Natenczas dziad, obejrzawszy się jakby zalękniony i zawstydzony jednocześnie, schował znaleziony skarb pod połę zrudziałej marynarki i pokuśtykał dalej wzdłuż ulicy Świętego Marka... Drobne to zdarzenie miało miejsce dnia 2 marca 1917 roku. Nie podważyło ono wcale planów klasy rządzącej. Wojna była nieunikniona i pacyfiści musieli ją poprzeć. Jedną z pierwszych osób, które spotkaliśmy na gruncie nowojorskim, był Bucharin, wydalony niedawno ze Skandynawji. Bucharin, znający naszą rodzinę jeszcze z czasów wiedeńskich, przywitał nas z właściwem sobie trochę dziecinnem uniesieniem. Nie bacząc na nasze zmęczenie i późną godzinę, Bucharin zaprowadził nas z żoną zaraz pierwszego dnia na oględziny bibljoteki publicznej. Od czasu wspólnej pracy w Nowym Jorku datuje się wzrastające wciąż przywiązanie Bucharina do mnie, które, wzmagając się ciągle, przeistoczyło się w roku 1923 w coś wręcz przeciwnego. Człowiek ten posiada takie usposobienie, że zawsze musi opierać się na kimś, być do kogoś przydzielony, przylepić się do kogoś. W ciągu takich okresów, Bucharin staje się wprost medjum, przez które przemawia i działa ktoś inny. Ale nie trzeba spuszczać oka z medjum, w przeciwnym bowiem razie niespostrzeżenie dla siebie wpadnie ono pod diametralnie odmienny wpływ, jak inni ludzie wpadają pod samochód, i zacznie znieważać swoje bóstwo z takim samym nieokiełznanym zapałem, z jakim wychwalał je dopiero przed chwilą. Nigdy nie traktowałem Bucharina zbyt poważnie i pozostawiałem go samemu sobie, czyli - innym.
Bucharin, po śmierci Lenina, stał się medjum Zinowjewa, potem Stalina. Obecnie, kiedy piszę te słowa, Bucharin przechodzi nowy kryzys i nowy, nieznany mi jeszcze, fluid wstępuje w niego. Również i Kołłontajowa znajdowała się podówczas w Ameryce. Dużo podróżowała, spotykałem się z nią więc stosunkowo rzadko. W czasie wojny dokonała raptownej ewolucji na lewo i z szeregów mieńszewizmu przerzuciła się na lewe skrzydło bolszewików. Znajomość języków i temperament czyniły z niej agitatora o dużej wartości. Jej poglądy teoretyczne były zawsze mętne. W okresie nowojorskim wszystko było dla niej za mało rewolucyjne. Korespondowała z Leninem. Przepuszczając fakty i idee przez pryzmat swej ówczesnej ultra-lewicowości, Kołtontajowa dostarczała Leninowi informacyj amerykańskich, między innemi również i o mojej działalności. W odpowiedziach Lenina można znaleźć echa tych świadomie fałszywych informacyj. Epigoni nie omieszkali w walce ze mną skorzystać ze świadomie błędnych sądów o mnie, które sam Lenin przekreślił wszak słowem i czynem. W Rosji Kołłontajowa od pierwszych dni niemal wszczęła ultra-lewicową opozycję nie tylko przeciwko mnie, ale i przeciwko Leninowi. Srożyła się bardzo na "rządy Lenina i Trockiego", aby później schylić kornie głowę przed rządem Stalina. Partja socjalistyczna Stanów Zjednoczonych pozostawała pod względem ideowym daleko w tyle nawet za europejskim patriotycznym socjalizmem. Wyniosłość, z jaką neutralna jeszcze podówczas prasa amerykańska, traktowała "opętaną" Europę, znajdowała swój oddźwięk również i w opinjach socjalistów amerykańskich. Ludzie w rodzaju Hillquita nic nie mieli przeciwko temu, aby odegrać rolę amerykańskiego wujaszka socjalistycznego, który w odpowiedniej chwili zjawi się w Europie i pogodzi wrogie partje Drugiej Międzynarodówki. Dotąd nie mogę bez uśmiechu wspomnieć przywódców socjalizmu amerykańskiego. Imigranci, którzy za młodu grali jaką taką rolę w Europie, w zamieszaniu walki o powodzenie szybko zatracali przywiezione ze sobą teoretyczne podstawy. W Stanach Zjednoczonych istnieje znaczna warstwa dobrze i znośnie sytuowanych lekarzy, adwokatów, dentystów, inżynierów i t. d. , którzy swój drogocenny wolny czas dzielą między koncerty znakomitości europejskich i amerykańską partję socjalistyczną. Światopogląd ich składa się z urywków i strzępków wiedzy, nabytej w czasach studenckich. Ponieważ każdy z nich posiada prócz tego samochód, wybierają ich wciąż do komitetów kierowniczych, komisyj i delegacyj partyjnych. Ci próżni i chełpliwi ludzie nakładają piętno swego ducha na socjalizm amerykański. Wilson był dla nich bez porównania większym autorytetem od Marksa. W gruncie rzeczy są to tylko odmiany gatunku Mister Babbita, uzupełniającego swoje interesy handlowe ospałemi rozmyślaniami niedzielnemi o przyszłości ludzkości. Ludzie ci tworzą niewielkie klany narodowe, w których solidarność ideowa jest najczęściej płaszczykiem, przykrywającym stosunki z dziedziny interesu. Każdy taki klan ma swego wodza, zwykle najzamożniejszego Babbita. Są oni bardzo wyrozumiali względem wszystkich idej, jeśli tylko nie podkopują one i ch tradycyjnego autorytetu i nie zagrażają - Boże broń - ich osobistemu dobrobytowi. Babbitem nad Babbitami jest Hillquit, idealny przywódca socjalistyczny dobrze sytuowanych dentystów. Wystarczyło pierwszego mojego zetknięcia z tymi ludźmi, aby wywołać w nich uczucie szczerej nienawiści do mojej osoby. Uczuć moich w stosunku do nich, choć spokojniejszych może, też nie cechowała sympatja. Należeliśmy do różnych światów. Dla mnie byli oni najbardziej zgniłą częścią tego świata, z którym walczyłem i walczę. Niegasnący wewnętrzny ogień idealizmu socjalistycznego odcinał wyraźnie sylwetę starego Eugenjusza Debbsa na tle starszego pokolenia. Szczery rewolucjonista, ale romantyk i kaznodzieja, zgoła nie polityk i nie wódz, Debbs ulegał wpływom ludzi, którzy pod każdym względem stali znacznie niżej od niego. Największa umiejętność Hillquita polegała na tem, aby, zachowując na swem lewem skrzydle Debbsa, nie psuć jednak rzeczowej przyjaźni z Gompersem. Osobiście Debbs robił czarujące wrażenie. Gdyśmy się spotykali, obejmował mnie i całował: należy zaznaczyć, że starzec nie należał do "suchych". Kiedy Babbitowie ogłosili blokadę mojej osoby, Debbs nie przyłączył się do tej akcji - poprostu zmartwiony odsunął się na bok. Zaraz w pierwszych dniach mego pobytu w Nowym Jorku, wszedłem w skład redakcji rosyjskiej gazety codziennej "Nowyj Mir" w której, prócz Bucharina, pracował już Wołodarskij, zabity później przez socjalrewolucjonistów pod Petersburgiem, i Czudnowskij, ranny pod Petersburgiem i zabity później na Ukrainie. Gazeta ta stała się ośrodkiem propagandy rewolucyjno-międzynarodowej. Wszystkie narodowe federacje partji socjalistycznej posiadały pracowników, władających językiem rosyjskim. Wielu członków federacji rosyjskiej mówiło po angielsku. Idee pisma "Nowyj Mir" docierały w ten sposób do szerokich kół amerykańskich robotników. Mandaryni oficjalnego socjalizmu zaniepokoili się.
Rozpoczęły się wściekle intrygi kółkowe przeciwko wychodźcy europejskiemu, który wczoraj dopiero wstąpił na grunt amerykański, nie zna amerykańskiej psychologji i usiłuje narzucić robotnikom amerykańskim swoje fantastyczne metody.
Walka rozgorzała z niezwykłą zawziętością. W federacji rosyjskiej "wypróbowanych" i "zasłużonych" Babbitów zepchnięto odrazu z czołowych stanowisk. W federacji niemieckiej stary Schlüter, naczelny redaktor "Volkszeitung" i towarzysz broni Hillquita, tracił coraz bardziej wpływy na rzecz młodego redaktora Lore, który działał wespół z nami. Wszyscy Łotysze byli po naszej stronie. Fińska federacja ciążyła ku nam. Coraz skuteczniej wdzieraliśmy się do potężnej federacji żydowskiej z jej czternastopiętrowym pałacem, z którego dzień w dzień wyrzucano dwieście tysięcy egzemplarzy gazety "Vorwärts" , roznoszącej stęchły zaduch sentymentalnego mieszczańskiego socjalizmu, gotowego zawsze do popełnienia najgorszej zdrady.
Pośród czysto amerykańskich mas robotniczych stosunki i wpływy partji socjalistycznej wogóle i naszego skrzydła rewolucyjnego w szczególności były mniej znaczne. Angielska gazeta partji "The Call" prowadzona była w duchu pozbawionego treści pacyfistycznego neutralizmu. Postanowiliśmy zacząć od stworzenia bojowego marksowskiego tygodnika. Prace przygotowawcze były w toku. Przerwała je jednak rewolucja rosyjska. Po tajemniczem milczeniu telegrafu, które trwało kilka dni, nadeszły pierwsze mgliste i chaotyczne wiadomości o przewrocie w Petersburgu. Niepokój ogarnął różno-plemienny, robotniczy Nowy Jork. Robotnicy pragnęli mieć nadzieję i bali się tej nadziei jednocześnie. Prasa amerykańska była zupełnie zderutowana. Do redakcji "Nowyj Mir" przybiegali ze wszystkich stron dziennikarze, kronikarze, reporterzy. Przez pewien czas gazeta nasza skupiała na sobie uwagę całej prasy nowojorskiej. Z redakcyj i organizacyj socjalistycznych telefonowano bez przerwy.
- Nadeszła depesza, że w Petersburgu powstał rząd Guczkowa-Milukowa. Co to znaczy?
- To znaczy, że jutro będzie rząd Milukowa-Kierenskiego.
- Ach, tak! A potem?
- Potem - potem przyjdzie kolej na nas. .
- Oho!
Dialog taki powtarzał się dziesiątki razy. Prawie wszyscy moi rozmówcy brali słowa te za żart. W ścisłem gronie szanownych i najbardziej szanownych socjal-demokratów rosyjskich wygłosiłem referat, w którym dowodziłem, że w drugim okresie rewolucji rosyjskiej partja proletarjatu musi nieodwołalnie zdobyć władzę. Wywołało to taki sam, mniej-więcej, skutek, jaki wywiera kamień rzucony do stawu, który zamieszkują nadęte i flegmatyczne żaby. Doktor Ingerman nie omieszkał wyjaśnić zebranym, że nie znam czterech działań arytmetyki politycznej i że na zbicie moich bredni nie warto tracić ani chwili. Stosunek mas robotniczych do perspektyw rewolucyjnych był zupełnie inny. We wszystkich dzielnicach Nowego Jorku, zaczęły się niezwykłe pod względem rozmiarów i nastrojów wiece. Wiadomość o tem, że nad Pałacem Zimowym powiewa czerwony sztandar, wywoływała wszędzie głośne okrzyki entuzjazmu. Nie tylko emigranci rosyjscy, ale również ich dzieci, częstokroć prawie nieznające już języka rosyjskiego, przychodziły na zebrania, aby napawać się odblaskiem rewolucyjnego entuzjazmu.
Do rodziny mojej przychodziłem na krótkie tylko chwile. Tam zaś płynęło własne skomplikowane życie. Żona urządzała gniazdo. Dzieci zyskały nowych przyjaciół. Największym ich przyjacielem był szofer doktora M. Żona doktora woziła chłopców wraz z moją żoną samochodem na spacer i była dla nich bardzo uprzejma. Była jednak zwykłą śmiertelniczką.
Szofer zaś był czarownikiem, tytanem, nadczłowiekiem. Maszyna była posłuszna każdemu skinieniu jego ręki. Najwyższem szczęściem było siedzieć obok niego. Kiedy wstępowano do cukierni, obrażeni chłopcy tarmosili matkę i pytali: - Dlaczego szofer nie wchodzi z nami? Dziecięca zdolność przystosowywania się nie ma granic. Ponieważ w Wiedniu mieszkaliśmy przeważnie w dzielnicach robotniczych, chłopcy, prócz języka rosyjskiego i niemieckiego, znali doskonale dialekt wiedeński.
Doktor Alfred Adler z wielkiem zadowoleniem powiadał, że mówią oni w tym dialekcie, jak stary wiedeński dorożkarz (Fiakerkutscher). W szkole zurychskiej musieli przejść na dialekt zurychski, który w niższych klasach jest tam językiem wykładowym, język zaś niemiecki traktuje się jak język obcy. W Paryżu chłopcy odrazu przeszli na język francuski. W ciągu kilku miesięcy opanowali go w zupełności. Nieraz zazdrościłem im swobody, z jaką mówili po francusku. W Hiszpanji i na okręcie hiszpańskim spędzili niecały miesiąc. Ale wystarczyło im tego czasu, aby nauczyć się szeregu najbardziej używanych słów i zwrotów. Wreszcie w Nowym Jorku uczęszczali przez dwa miesiące do szkoły amerykańskiej i posiedli in crudo język angielski. Po rewolucji lutowej zostali petersburskimi uczniakami. Życie szkolne było w rozprzężeniu. Języki obce ulatniały się z pamięci chłopców znacznie prędzej, niż dawniej przez nią były wchłaniane. Ale po rosyjsku mówili jak cudzoziemcy. Częstokroć ze zdziwieniem spostrzegaliśmy, że budowa ich rosyjskiego zdania jest dosłownym przekładem z francuskiego. Tymczasem nie potrafili już zbudować tego samego zdania w języku francuskim. W ten sposób w mózgach dziecięcych, niby w palimpsestach, wypisane zostały dzieje naszej włóczęgi emigracyjnej. Kiedy telefonowałem z redakcji do żony, aby ją zawiadomić o rewolucji w Petersburgu, młodszy chłopiec był chory na dyfteryt. Miał dziewięć lat. Ale oddawna dobrze wiedział, że rewolucja oznacza amnestję, powrót do Rosji i tysiąc innych dobrodziejstw. Zerwał się więc i tańczył na łóżku na cześć rewolucji. W taki sposób ujawniła się jego rekonwalescencja. Śpieszyliśmy się, aby zdążyć wyjechać pierwszym statkiem. Biegałem do konsulatów po papiery i wizy. W przeddzień wyjazdu lekarz pozwolił powracającemu do zdrowia chłopcu wyjść na spacer. Żona wypuściła syna na pół godziny i pakowała rzeczy. Ileż to już razy musiała dokonywać tej czynności! Ale chłopiec nie wracał. Byłem w redakcji. Upłynęły trzy męczące godziny. Nagle rozległ się w naszem mieszkaniu dzwonek telefoniczny. Najpierw nieznajomy męski głos, potem głos Sierioży: - Jestem tutaj. - Tutaj oznaczało komisarjat policji na drugim krańcu Nowego Jorku. Chłopiec skorzystał z pierwszego spaceru, aby rozwiązać dręczące go oddawna zagadnienie: czy istnieje rzeczywiście pierwsza ulica (mieszkaliśmy, jeśli się nie mylę, na 164-ej) . Po drodze - zabłąkał się, począł się rozpytywać i odprowadzono go do komisarjatu. Na szczęście zapamiętał numer naszego telefonu. Gdy żona po upływie godziny dotarła ze starszym chłopcem do komisarjatu, zgotowano im tak wesołe przyjęcie, jakgdyby byli dawno oczekiwanymi gośćmi. Sierioża, z wypiekami na twarzy, grał z policjantami w warcaby. Aby ukryć zmieszanie, o które przyprawił go nadmiar uwagi, okazywanej mu przez czynniki administracyjne, chłopiec, pospołu ze swymi nowymi przyjaciółmi, pracowicie żuł czarną gumę amerykańską. Ale pamięta po dziś dzień numer telefonu w naszem nowo-jorskiem mieszkaniu. Gdybym powiedział, że poznałem Nowy Jork, byłaby to z mej strony wielka przesada. Zbyt szybko oddałem się całkowicie i niepodzielnie sprawom socjalizmu amerykańskiego. Potem nagle przyszła rewolucja rosyjska. Zdążyłem zaledwie pochwycić ogólny rytm życia owego potwora, który nosi miano Nowego Jorku. Odjeżdżałem do Europy, unosząc z sobą uczucie człowieka, któremu udało się jednem okiem zajrzeć w głąb kuźni, w której wykuwać się będą losy całej ludzkości. Pocieszałem się myślą, że wrócę tutaj jeszcze kiedyś. I w tej chwili bynajmniej nie rozstałem się z tą nadzieją.
Rozdział XXIII: W obozie koncentracyjnym