Dnia 19 listopada przyjechałem do Francji, jako korespondent wojenny "Kijewskoj Myśli". Zgodziłem się na propozycję tej gazety tem chętniej, że dawała mi możność przyjrzenia się wojnie zbliska. Paryż był smutny, ulice wieczorami tonęły w ciemnościach. Zeppeliny często napadały na miasto. Po zatrzymaniu armjj niemieckich nad Marną, wojna stawała się coraz bardziej wymagająca i bezlitosna. W nieskończonym chaosie, pożerającym Europę, w obliczu milczących mas robotniczych, oszukanych i zdradzonych przez socjal-demokrację, maszyny zniszczenia rozwijały swą automatyczną siłę. Cywilizacja kapitalistyczna doprowadzała siebie ad absurdum, usiłując przebić grubą czaszkę ludzkości. W owej chwili, kiedy Niemcy zbliżali się do Paryża, francuscy zaś patrjoci burżuazyjni opuszczali go, dwuch emigrantów rosyjskich założyło w Paryżu małą gazetkę codzienną w języku rosyjskim. Zadaniem jej było tłumaczenie znajdującym się w Paryżu Rosjanom wydarzeń bieżących i podtrzymywanie ducha solidarności międzynarodowej. Przed ukazaniem się pierwszego numeru, w "kasie" wydawnictwa znajdowało się całego kramu 30 franków. Żaden "rozsądny" człowiek nie uwierzyłby, że z takim kapitałem można wydawać pismo codzienne. I rzeczywiście, raz w tygodniu przynajmniej gazeta, mimo bezpłatnej pracy redakcji i współpracowników, przechodziła, jak zdawało się, ostateczny kryzys. Wyjście z sytuacji zawsze się jednak znajdowało.
Oddani swej gazecie zecerzy przymierali z głodu, redaktorzy uganiali się po mieście w poszukiwaniu kilkudziesięciu franków - i następny numer ukazywał się. W ten sposób, pod ciosami deficytu i cenzury, znikając i natychmiast ukazując się pod nową nazwą, gazeta istniała przez dwa lata, t. zn. aż do rewolucji lutowej 1917 roku. Po przyjeździe do Paryża zaczęłem pilnie pracować w "Naszem Słowie", które podówczas nosiło jeszcze nazwę "Głosu". Gazeta codzienna stała się dla mnie samego ważnem narzędziem orjentacji w wydarzeniach dnia. Doświadczenie "Naszego Słowa" przydało mi się później, kiedy musiałem zetknąć się bliżej ze sprawami wojskowemi. Rodzina moja przyjechała do Francji dopiero w maju 1915 roku.
Zamieszkaliśmy w Sevres, w małym domku, który na kilka miesięcy oddał nam do dyspozycji nasz młody przyjaciel, malarz włoski, René Paresce. Chłopcy zaczęli uczęszczać do miejscowej szkoły. Wiosna była piękna, zieleń wydawała się szczególnie delikatna i miła. Ale liczba czarno ubranych kobiet wciąż wzrastała. Uczniowie tracili ojców. Dwie armje zagrzebały się w ziemi. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Clemenceau w gazecie swej zaczął atakować Joffrea.
Podziemna reakcja szykowała się do zamachu stanu. Wiadomości o tem podawano sobie z ust do ust. Na łamach "Temps'a" przez jeden czy dwa dni, przewodniczącego parlamentu nie nazywano inaczej, jak osłem. Od socjalistów wszakże "Temps" domagał się surowo przestrzegania jedności narodowej. Brakowało Jaures'a. Odwiedziłem kawiarnię "Croissant", w której został zabity: opanowała mnie chęć znalezienia jego śladów. Politycznie był mi Jaures daleki, nie można jednak było oprzeć się urokowi tej potężnej postaci. Świat wewnętrzny Jauresa, na który składały się tradycje narodowe, metafizyka pierwiastków moralnych, ukochanie maluczkich i wyobraźnia poetycka, nacechowany był w takim samym stopniu wyraźnem piętnem arystokratyzmu, w jakim oblicze duchowe Bebla cechowała plebejuszowska prostota. Obaj jednak o całą głowę przerastali swych następców. Słyszałem J. Jauresa na paryskich zebraniach ludowych, na kongresach międzynarodowych i podczas obrad komisyjnych. Ale za każdym razem słuchałem go tak, jakbym go słyszał po raz pierwszy: Nie operował rutyną, nie powtarzał się nigdy w głównym wątku, zawsze odnajdywał siebie samego, zawsze mobilizował na nowo podglebne źródła swego ducha. Obok potężnej siły żywiołowej, jak spadająca wdół kaskada, posiadał wielkie zasoby łagodności, która przebijała w jego twarzy, niby odblask wyższej kultury ducha. Kruszył skały, grzmiał, wstrząsał, nigdy jednak nie ogłuszał siebie samego, zawsze stał na posterunku, bacznie chwytał uchem każdy odgłos, odpierał zarzuty, czasami bezlitośnie, jak huragan, zmiatał wszelkie przeszkody na swej drodze, czasem znowu pouczał wyrozumiale i łagodnie, jak nauczyciel, jak starszy brat. Jaures i Bebel byli antypodami, a jednocześnie szczytami drugiej Międzynarodówki.
Obaj posiadali wybitne cechy narodowe: Jaures ze swem ptomiennem latyńskiem krasomówstwem i Bebel ze swą protestancką oschłością. Kochałem obu, ale w odmienny sposób. Bebel wyczerpał się fizycznie. Jaures padł w pełni rozkwitu. Obaj jednak umarli we właściwym czasie. Śmerć ich jest znakiem granicznym owego okresu, w którym skończyła się postępowa misja historyczna Drugiej Międzynarodówki. Francuska partja socjalistyczna była w stanie zupełnej demorali zacji. Nie było nikogo, ktoby mógł zająć miejsce Jauresa. Vaillant, stary "antymilitarysta", wypisywał codziennie artykuły o skrajnie szowinistycznym charakterze. Spotkałem starego przypadkiem w Komitecie Działania, składającym się z delegatów partji i związków zawodowych. Vaillant stał się podobny do swego własnego cienia, - cienia blankizmu, połączonego z tradycjami wojen sansculotteów w epoce Rajmunda Poincarégo. Francja przedwojenna, pozbawiona przyrostu ludności, posiadająca konserwatywne formy życia i myślenia gospodarczego, wydawała się Vaillantowi jedynym krajem postępu i ruchu, krajem wybranym, narodem-oswobodzicielem, którego dotknięcie wystarcza, aby pobudzić inne narody do życia duchowego. Socjalizm jego był w równej mierze szowinistyczny, jak jego szowinizm - mesjanistyczny. Jules Guesde, przywódca odłamu marksowskiego, wyczerpany długą męczącą walką z fetyszami demokracji, zdobył się tylko na złożenie swego nieposzlakowanego autorytetu moralnego na "ołtarzu" obrony narodowej. Wszystko się pomieszało. Marcel Sembat, autor książki "Zróbcie króla, albo zróbcie pokój!" sekundował Guesde'owi w rządzie... Briand'a. Pierre Renaudel został tymczasowo "kierownikiem" partji. Ostatecznie musiał przecież ktoś zająć puste miejsce po Jauresie. Nadwyrężając swe siły, Renaudel naśladował zabitego wodza gestami i grzmiącym głosem. Longuet szedł w ślady Renaudela, ale zdradzał przy tem pewną nieśmiałość, którą podawał za lewicowość. Całem swem zachowaniem przypominał o tem, że Marks nie ponosi odpowiedzialności za swych wnuków. Oficjalny syndykalizm, reprezentowany przez prezesa Powszechnej Konfederacji Jouhaux, zblakł w ciągu dwudziestu czterech godzin. "Nie uznawał" on państwa w czasie pokoju, aby paść przed niem na kolana w czasie wojny. Błazen rewolucyjny, Hervé, wczorajszy skrajny antymilitarysta, wywrócił się na nice i, jako skrajny szowinista, pozostał nadal tym samym zadowolonym ze siebie błaznem. Jakby gwoli jaskrawszemu szyderstwu z idej dnia wczorajszego, pismo jego nazywało się w dalszym ciągu "La guerre sociale". Wszystko razem wzięte przypominało jakąś żałobną maskaradę, jakiś taniec makabryczny. Trudno było powstrzymać się od uwagi: nie, my zrobieni jesteśmy z solidniejszego materjału, - zdarzenia nie zaskoczyły nas znienacka, przewidzieliśmy coś niecoś, przewidujemy wiele i teraz i na niejedną rzecz jesteśmy przygotowani. Ileż to razy zaciskaliśmy pięści, kiedy tacy Renaudelowie, tacy Hervé e tutti quanti usiłowali na odległość bratać się z Karolem Liebknechtem! Poszczególne jednostki opozycyjne rozsiane były tu i owdzie w partji i w związkach zawodowych, ale nie dawały prawie znaków życia. Najwybitniejszą postacią wśród emigrantów rosyjskich w Paryżu był niewątpliwie Martow, przywódca mieńszewików, jeden z najzdolniejszych ludzi, jakich wogóle spotkałem w swem życiu. Los, na nieszczęście Martowa, uczynił zeń polityka w dobie rewolucyjnej, nie obdarzywszy go niezbędnym do tego zapasem woli. W gospodarce duchowej Martowa brak było równowagi, co ujawniało się w sposób tragiczny za każdym razem, kiedy następowały wielkie wydarzenia. Obserwowałem Martowa podczas trzech etapów historycznych: w r. 1905, w r. 1914 i w r. 1917. Pierwsza reakcja na wydarzenia miała u Martowa prawie zawsze charakter rewolucyjny. Ale zanim zdążył utrwalić idee swe na papierze, już ogarniały go wątpliwości. Nieprzeciętnym jego, giętkim i różnorakim myślom brakowało cementu woli. W listach z r. 1905 do Axelroda, w czasie największego napięcia pierwszej rewolucji, Martow utyskuje, że nie potrafi skupić swych myśli. Nie skupił ich w istocie aż do chwili, kiedy nastąpiła reakcja.
W początkach wojny skarży się znów Axelrodowi, że zdarzenia doprowadziły go do granicy szaleństwa. W 1917 roku wreszcie robi niezdecydowany ruch w lewo i we frakcji swej ustępuje kierownictwo Ceretelemu i Danowi, czyli dwum osobnikom, z których pierwszy pod względem umysłowym, drugi zaś pod wszystkiemi względami nie sięgali mu nawet do kolan. 14 października 1914 roku Martow pisał do Axelroda: "Prędzej, niż z Plechanowem, moglibyśmy się może dogadać z Leninem, który, zdaje się, szykuje się do walki z oportunizmem w Międzynarodówce . Nastroje te nie trwały jednak u Martowa długo. W Paryżu zastałem go już w stanie stopniowego więdnięcia. Współpraca nasza w "Naszem Słowie" w pierwszych dniach zaraz stała się zaciętą walką, która zakończyła się wystąpieniem Martowa z redakcji, a następnie nawet zaprzestaniem przezeń współpracy w tem piśmie. Wkrótce po przyjeździe do Paryża odszukałem razem z Martowem Monattea, jednego z redaktorów pisma syndykalistycznego "La vie ouvriere". Były nauczyciel, później korektor, z wyglądu typowy robotnik paryski, człowiek bardzo mądry i obdarzony silnym charakterem, Monatte ani na chwilę nie skłaniał się na stronę przymierza z militaryzmem i państwem burżuazyjnem. Ale gdzie należało szukać wyjścia z sytuacji? Nie zgadzaliśmy się na tym punkcie. Monatte "nie uznawał państwa i walki politycznej. Państwo zlekceważyło jego poglądy i zmusiło go do włożenia czerwonych spodni po jego wystąpieniu z jawnym protestem przeciwko szowinizmowi syndykalistycznemu. Dzięki Monatteowi, poznałem się bliżej z dziennikarzem Rosmerem, który również należał do szkoły anarchistyczno-syndykalistycznej, ale, jak dowiodły dalsze wypadki, wtedy już w zasadzie znacznie bliższy był marksizmu, niż stronnicy Guesdea. Z Rosmerem od tego czasu łączyła nas serdeczna przyjaźń, która wytrzymała próbę wojny, rewolucji, rządu sowieckiego i pogromu opozycji... W ten sam sposób zawarłem znajomość z szeregiem nieznanych mi przedtem działaczy francuskiego ruchu robotniczego: z sekretarzem związku metalowców, ostrożnym, wyrachowanym, przymilnym Merrheimem, którego okres był pod wszelkiemi względami tak smutny, z dziennikarzem Guilbeaux, skazanym później zaocznie na śmierć za domniemaną "zdradę", z sekretarzem syndykatu bednarzy "tatuńciem" Bourderon, z nauczycielem Loriot, który szukał drogi wyjścia ku rewolucyjnemu socjalizmowi, i z wieloma innymi. Spotykaliśmy się co tydzień na Quai Jemappe, czasami zbieraliśmy się w większej liczbie na Gronge-aux-Belles, dzieliliśmy się zakulisowemi wiadomościami o wojnie i robocie dyplomatów, krytykowaliśmy oficjalny socjalizm, doszukiwaliśmy się oznak ocknienia socjalistycznego, przekonywaliśmy wahających się, przygotowywaliśmy przyszłość. 4 sierpnia 1915 roku pisałem w "Naszem Słowie":
"Mimo wszystko, obchodzimy krwawą rocznicę, nie tracąc animuszu i nie oddając się sceptycyzmowi politycznemu. My, międzynarodowcy rewolucyjni, wytrwaliśmy podczas olbrzymiej katastrofy światowej na stanowiskach analizy, krytyki i przewidywania. Wyrzekliśmy się wszystkich "narodowych" okularów, które wydawano ze sztabów generalnych nie tylko tanio, ale nawet z dopłatą. Widzieliśmy nadal rzeczy takiemi, jakiemi są w rzeczywistości, nazywaliśmy je po imieniu i przewidywaliśmy logiczną linję ich dalszego ruchu".
I teraz, po upływie lat trzynastu, śmiało mogę powtórzyć te słowa. Poczucie przewagi nad oficjalną myślą polityczną, wliczając również i patriotyczny socjalizm, które nie opuszczało nas ani na chwilę, nie było owocem bezpodstawnej zarozumiałości. Uczucie to nie miało w sobie nic osobistego, wynikało ono z naszego zasadniczego stanowiska: staliśmy na wysokiem wzniesieniu. Krytyczny punkt widzenia dawał nam przedewszystkiem możność łatwiejszego dostrzegania perspektywy samej wojny. Jak wiadomo, obie strony liczyły na szybkie zwycięstwo. Świadectw lekkomyślnego optymizmu możnaby zebrać bez liku.
"Mój francuski kolega - opowiada w swych pamiętnikach Buchanan - był przez pewien czas tak optymistycznie usposobiony, że założył się ze mną o 5 funtów szterlingów, że wojna skończy się przed Bożem Narodzeniem".
Sam Buchanan odkładał w głębi duszy koniec wojny najdalej do Wielkiejnocy. Poczynając od jesieni 1914 roku, powtarzaliśmy codziennie w naszej gazecie, naprzekór wszystkim oficjalnym proroctwom, że wojna przeciągnie się do nieskończoności i że cala Europa wyjdzie z niej zrujnowana. Dziesiątki razy pisaliśmy w "Naszem Słowie", że nawet na wypadek zwycięstwa sprzymierzonych, Francja po wojnie, kiedy rozwieje się dym i swąd, będzie w najlepszym wypadku odgrywać na arenie międzynarodowej rolę dużej Belgji. Przewidywaliśmy z całą pewnością przyszłą dyktaturę światową Stanów Zjednoczonych.
"Imperializm - pisaliśmy po raz setny w dniu 5 września 1916 roku - stawia w tej wojnie na silnych: do nich będzie należał świat".
Z Sevres rodzina moja dawno już przeniosła się do Paryża na małą uliczkę Oudry. Paryż wyludniał się coraz bardziej. Zegary uliczne stawały jeden po drugim. Z paszczy lwa z Belfort, niewiadomo dlaczego, sterczała brudna słoma. Wojna dalej zakopywała się w ziemię. Wydostać się z okopów, z bezwładu, z jamy, z nieruchomości - oto był jęk patriotyczny. Ruchu! Ruchu! W ten to sposób wyhodowano straszliwe szaleństwo walk pod Verdun. W owe dni, wijąc się pod ciosami cenzury wojennej, pisałem w "Naszem Słowie" :
"Aczkolwiek walki pod Verdun są z wojskowego punktu widzenia zmaganiami wielkiej wagi, to jednak polityczne ich znaczenie jest jeszcze o wiele większe. W Berlinie i w innych miejscowościach (sic) ci, co domagali się ruchu - będą go mieli. Uwaga! Pod Verdun kują nasz dzień jutrzejszy".
W lecie 1915 roku przyjechał do Paryża włoski deputowany Morgnari, sekretarz frakcji socjalistycznej parlamentu rzymskiego, naiwny eklektyk. Miał on zamiar wpłynąć na francuskich i angielskich socjalistów, aby wzięli udział w konferencji międzynarodowej. Na tarasie kawiarni na jednym z wielkich bulwarów urządziliśmy, przy udziale Morgnari'ego, naradę z kilkoma deputowanymi socjalistycznymi, którzy z niewiadomych powodów uważali siebie za "lewicowców". Wszystko szło dość składnie, dopóki rozmowa polegała na deklamacjach pacyfistycznych i powtarzaniu komunałów o konieczności przywrócenia stosunków międzynarodowych. Ale kiedy Morgnari zagadał tragicznym szeptem o fałszywych paszportach, które należy wydostać, aby móc wyjechać do Szwajcarji - pociągała go, najwidoczniej, "carbonarska" strona sprawy, - miny panów deputowanych bardzo zrzedły, jeden z nich zaś, nie pamiętam już który, skinął na kelnera i zapłacił spiesznie za kawę, skonsumowaną przez uczestników narady. Duch Moliere'a unosił się nad tarasem i bodaj że również i duch Rabelais. Na tem skończyła się cała sprawa. Śmieliśmy się bardzo, śmiechem wesołym i gniewnym zarazem, gdyśmy wraz z Martowem wracali z tej narady. Monatte i Rosmer zostali już zmobilizowani, nie mogli więc pojechać. Wybrałem się na konferencję wraz z Bourderon'em i Merrheimem, bardzo umiarkowanymi pacyfistami. Fałszywe paszporty okazały się zupełnie zbędne, gdyż władze, nie wyzbywszy się jeszcze całkowicie zwyczajów przedwojennych, wydały nam legalne dokumenty. Organizacją konferencji zajmował się berneński przywódca socjalistów, Grimm, który za wszelką cenę usiłował podówczas wznieść się ponad filisterski poziom swej partji i swój własny. Przygotował lokal konferencyjny w odległości dziesięciu kilometrów od Berna, w położonej wysoko w górach małej wiosce Zimmerwald. Delegaci wcisnęli się do czterech breków i wyruszyli w góry. Przechodnie przyglądali się z zaciekawieniem tej niepowszedniej karawanie. Delegaci żartowali sobie z tego, że po upływie pięćdziesięciu lat od chwili założenia Międzynarodówki można było wszystkich internacjonalistów wpakować do czterech pojazdów. Żarty te nie tchnęły jednak sceptycyzmem. Nić historji przerywa się niejednokrotnie. Trzeba wtedy zadzierzgnąć nowy węzeł. Nad tem trudziliśmy się właśnie w Zimmerwaldzie. Konferencja, która trwała od 5 do 8 września, miała przebieg burzliwy. Rewolucyjne skrzydło z Leninem na czele nie tak łatwo mogło dojść do porozumienia, w sprawie wydania zaprojektowanego przeze mnie manifestu, ze skrzydłem pacyfistycznem, które zgrupowało większą część delegatów.
Manifest nie mówił bynajmniej o wszystkiem, o czem mówić należało. Stanowił jednak znaczny krok naprzód, Lenin reprezentował na konferencji kierunek najskrajniej lewicowy. W szeregu spraw nie uzyskał poparcia lewicy zimmerwaldzkiej, do której nie należałem formalnie, aczkolwiek byłem jej bardzo bliski we wszystkich kardynalnych zagadnieniach. W Zimmerwaldzie Lenin mocno przykręcił śrubę, gotując się do przyszłej działalności międzynarodowej. W górskiej wiosce szwajcarskiej kładł podwaliny rewolucyjnej Międzynarodówki. Delegaci francuscy wskazali w swym referacie na rolę, jaką odegrało u nich "Nasze Słowo" przez nawiązanie łączności ideowej z ruchem internacjonalistycznym w innych krajach.
Rakowskij nadmienił, że "Nasze Słowo" w znacznym stopniu przyczyniło się do skrystalizowania stanowiska międzynarodowego wśród bałkańskich partyj socjal-demokratycznych. Włoska partja znała "Nasze Słowo" dzięki licznym przekładom Bałabanowej. Najczęściej jednak, cytowano "Nasze Słowo" w prasie niemieckiej nie wyłączając też prasy pół-oficjalnej: podczas gdy Renaudel chciał oprzeć się na Liebknechcie, Scheidemann gotów był zaliczyć nas do grona swych sprzymierzeńców. Liebknecht nie przyjechał do Zimmerwaldu. Zanim został jeńcem, zamkniętym w murach więziennych, był już. zawczasu jeńcem armji Hohenzollernów. Przysłał na konferencję list, który był świadectwem ostrego zwrotu od pacyfistycznej ku rewolucyjnej linji postępowania. Imię Liebknechta wymawiano często na konferencji. Stało się już ono zawołaniem w walce, która rozdzierała socjalizm całego świata. Surowo zabroniono nam pisać z Zimmerwaldu o konferencji, aby wiadomości o niej nie ukazały się przedwcześnie w prasie, co mogłoby narazie delegatów na trudności podczas przejazdu przez granicę na powrotnej drodze. Nieznana przedtem nikomu nazwa Zimmerwaldu rozbrzmiewała po upływie kilku dni we wszystkich zakątkach świata. Wywarło to wstrząsające wrażenie na właścicielu hotelu. Rycerski Szwajcar oświadczył Grimmowi, że gotów jest wpłacić pewną kwotę na fundusz Trzeciej Międzynarodówki, gdyż spodziewa się, że posiadłość jego zyska poważnie na wartości. Przypuszczam jednak, że szybko to sobie wyperswadował. Konferencja w Zimmerwaldzie przyczyniła się bardzo do rozwoju antywojenego ruchu w wielu krajach. Spartakusowcy w Niemczech rozszerzyli zakres swej roboty. We Francji powstał "Komitet do nawiązywania stosunków międzynarodowych". Robotnicze żywioły rosyjskiej kolonji w Paryżu zespoliły się przy "Naszem Słowie", aby ratować je z pieniężnych i wszelkich innych kłopotów. Martow, który początkowo były gorliwym współpracownikiem "Naszego Słowa", odsunął się teraz od pisma.
Drobne w istocie swej różnice, które dzieliły mnie od Lenina w Zimmerwaldzie, wyrównały się zupełnie w ciągu kilku miesięcy. A tymczasem nad naszemi głowami zbierały się chmury, które w ciągu 1916 roku stawały się coraz groźniejsze. Reakcyjna gazeta "Liberté" drukowała jako płatne ogłoszenia czyjeś wzmianki, w których pomawiano nas o germanofilstwo. Coraz częściej otrzymywaliśmy listy anonimowe z pogróżkami. Zarówno zarzuty, jak i pogróżki pochodziły niewątpliwie z poselstwa rosyjskiego. Koło naszej drukarni kręciły się stale jakieś podejrzane indywidua. Hevré groził nam palcem policjanta. Profesor Durckheim, przewodniczący rządowej komisji do spraw wychodźców rosyjskich, poinformował nas, że w kołach rządowych mówią o zamknięciu "Naszego Słowa" i wydaleniu redaktora. Sprawa odwlekała się jednak. Nie było do czego się przyczepić, gdyż nie uchybiałem żadnym przepisom prawa, a szanowałem nawet bezprawia cenzury. Bez jakiegoś przyzwoitego pretekstu nic nie można było przesięwziąć. Toteż pretekst taki znalazł się wreszcie, a właściwie został sztucznie stworzony.
Rozdział XX: Wydalenie z Francji